[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znów mi się wydawało, że chce coś powiedzieć, że coś wie.Ujmując ją za rękę, sięgnęłam delikatnie w jej myśli, ale nie zobaczyłam więcej niż przedtem; szary i tłusty dym na tle purpurowego nieba.Dym! Dłoń sama mi się zwarła na jej ręce.Dym! Już wiedziałam, co widzę.Wyłoniły się szczegóły: jego twarz, blada plama w ciemności, jego przecinający twarz triumfalny uśmiech.Josephine patrzyła na mnie w milczeniu, oczy miała ciemne od swojej tajemnicy.–Dlaczego mi nie powiedziałaś? – zapytałam w końcu.Żachnęła się.–Nie ma dowodu.Ja ci nic nie mówiłam.–Nie potrzebujesz mówić.To dlatego boisz się Roux? Z powodu Paula?Wysunęła podbródek.–Nie boję się Roux.–Ale nie chcesz z nim rozmawiać.Uciekasz przed nim.Nie możesz mu spojrzeć w oczy.Złożyła ręce tak, jakby nie miała już nic do powiedzenia.–Josephine? – Odwróciłam ją twarzą do siebie, zmusiłam, żeby patrzyła na mnie.– Josephine?–Dobrze.Wiedziałam – przyznała ochryple, ponuro.– Już dobrze? Wiedziałam, co Paul zamierza zrobić.Powiedziałam mu, że nie będę milczeć, gdyby czegokolwiek spróbował, i że ostrzegę ich.Właśnie wtedy mnie uderzył.– Skrzywiła się, powstrzymując łzy, patrząc na mnie jadowicie.– Więc jestem tchórzem.– Podniosła głos.– Teraz wiesz, jaka jestem.Nie taka odważna jak ty, jestem kłamczucha i tchórz i nie przeszkodziłam mu w tym, a ktoś mógł stracić życie… Roux czy Zezette, czy jej dziecko, to z mojej winy.– Przeciągle, zgrzytliwie nabrała tchu.– Nie mów Roux – poprosiła.– Nie zniosłabym tego.–Nie powiem – zapewniłam ją.– Sama mu powiesz.Potrząsnęła gwałtownie głową.–Nie, nie! Nie mogłabym!–Jesteś w porządku, Josephine – tłumaczyłam przymilnie.– To nie była twoja wina.I nikt życia nie stracił, no nie?Uparła się.–Nie mogłabym.Nie mogę.–Roux jest inny niż Paul – argumentowałam.– Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo jest podobny do ciebie.–Co ja bym miała mu powiedzieć? – Wykręcała ręce.– Wolałabym, żeby po prostu wyjechał.– Westchnęła z zawziętością.– Wolałabym, żeby po prostu wziął swoje pieniądze i już był gdzieś indziej.–Nie, nie wolałabyś – powiedziałam.– Zresztą on nie wyjeżdża.– Powtórzyłam jej, co Roux mi mówił o pracy u Narcisse'a i o łodzi w Agen.– On zasługuje przynajmniej na to, by wiedzieć, kto jest sprawcą – nalegałam.–Wtedy zrozumie, że tylko Muscat zawinił i że nikt inny tutaj nie żywi do niego nienawiści.Zastanów się nad tym, Josephine.Po swoich przejściach możesz sobie wyobrazić, co on czuje.Znowu westchnęła.–Nie dzisiaj, powiem mu, ale kiedy indziej.Dobrze?–Kiedy indziej nie będzie łatwiej – odpowiedziałam.– Chcesz, żebym poszła do niego z tobą? Wlepiła we mnie spojrzenie.–Niedługo zrobi sobie przerwę – wyjaśniłam.– Mogłabyś mu zanieść kubek czekolady.Moment namysłu.Twarz miała bladą i pustą, drżące ręce rewolwerowca zwiesiła po bokach.Wybrałam czekoladkę ze sterty przy mnie i włożyłam jej do rozchylonych ust, zanim zdążyła coś powiedzieć.–To ci doda odwagi.– I odwróciłam się, żeby napełnić duży kubek czekoladą.– No, zjedz.– Usłyszałam ciche parsknięcie półśmiechem.Podałam jej kubek.– Gotowa?–Chyba – przyznała, jedząc rocher noir.– Postaram się.Zostawiłam ich samych.Przeczytałam jeszcze raz ulotkę."Kościół, nie Czekolada".To naprawdę dosyć zabawne.Człowiek w Czerni zaczyna mieć w końcu poczucie humoru.Na dworze było ciepło pomimo wiatru.Les Marauds migotały w słonecznym blasku.Poszłam powoli nad rzekę, promienie słońca przyjemnie grzały w plecy.Wiosna zapowiadała swe panowanie małym preludium, jakby wychylała się ze skalistego rogu w dolinie.Ogrody i kwietniki zakwitły raptownie obfitością żonkili, irysów, tulipanów.Nawet rudery w Les Marauds wyglądają kolorowo, ale tu ogrody się rozszalały.Rosnący na balkonie jednej z ruder czarny bez zwiesza się nad wodą, dach innej pokryty jest dywanem z dmuchawców, ze spękanej fasady wysuwają się fiołki.Kiedyś uprawiane rośliny wróciły w dzikie środowisko: małe, długonogie pelargonie wepchnęły się między pietraszniki, samosiewne maki rozbiegają się, gdzie popadnie, podrabiając swoją pierwotną czerwień kolorem pomarańczowym i najbledszym fioletem [ Pobierz całość w formacie PDF ]