[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.,,My wszyscy jesteśmy jak cykliści: kręcimy naszymi śmierciami nie wiadomo co…” – Jesteśmy w końcu wojskiem – uciął krótko na głos, chcąc zdusić w sobie jakieś niedobre, dziwne zmęczenie.–Tak, ja też jestem czymś, w tym rodzaju.Operuje was i zeszywam, ale trudno czasem nie pomyśleć… Wczoraj robiłem trepanację czaszki ślusarską bormaszynką – zaśmiał się jakoś sucho.– Okazało się, że operowałem nadzieję polskiej poezji.–To był człowiek z mojego plutonu – mruknął oschle Jerzy.– Muszę już iść – podniósł się z okna i zasalutowawszy ruszył schodami w górę.W kuchni, przy karbidówce, Jagiełło rozbierał karabin, na stole leżał młotek i jakiś śrubokręt – widoczny znak, że odchodzi Jakaś zasadnicza rusznikarska robota.–Reperuję podajnik – podniósł głowę widząc podchorążego.–A gdzie brat? – zapytał Jerzy.Bliźniacy byli w drużynie Kolumba i choć od kilku dni cały zdziesiątkowany pluton stanowił jeden oddziałek, Jerzy nie miał ich tak blisko na oku i po prostu zapomniał.Teraz poczuł się głupio.–Aha, racja.Zawsze był taki cichy – bąknął niby usprawiedliwienie.–Cichy? – zapytał raptem Jagiełło podnosząc głowę.W ręku trzymał jakiś element rozebranego zamka.– Cichy… – potwierdził z jakimś namysłem.–No, o tobie, Władek, jakoś się więcej słyszało w kompanii – brnął dalej Jerzy chcąc owym „Władkiem” nadrobić fatalny błąd.–Władek? – niby zdziwił się Jagiełło, położył żelazo na stole, wytarł naoliwione ręce i nagle wstał, jakby chciał rozpocząć służbowy raport: – Bo to, panie podchorąży, było tak.Myśmy się umówili…–Kto?–Ja z bratem.Niech ma ten, który wyjdzie.W szkole, na przykład, to on robił polski, ja rachunki, i tak na zmianę, nikt nas nie złapał.No, tośmy się umówili, kiedy przystaliśmy do plutonu pana podchorążego Kolumba, że jak coś zrobimy, niby bohaterskiego, czy w ogóle, jak trzeba, mówimy: Władysław.Niech się zbiera na jednego, weźmie i tak ten, który wyjdzie.–Wyjdzie?–No, znaczy przeżyje.On wcale nie był cichy.Przecież mamy K.W.– bąknął.– Aha.A ty jesteś który?–Władysław, panie podchorąży – odrzekł żyjący bliźniak i jakby swoim wyznaniem spłacił dług wobec nieżyjącego, usiadł z powrotem przy zepsutym podajniku.–Wszyscy? – spokojny głos Zygmunta ma jakieś dziwne brzmienie.–Czterech… – liczy Jerzy – my dwaj to sześciu, a było siedmiu…–Brak Malutkiego – mówi Jagiełło.Dokonali łatwego apelu plutonu, który pierwszego sierpnia liczył siedemdziesięciu ludzi.Malutki, poza Jerzym, jest już ostatnim człowiekiem ze starej, przedpowstaniowej kadry.–On jeszcze w południe poszedł do szpitala, do Orła.– Jagiełło podaje oficjalny, nie używany w kompanii pseudonim Dudzia, jakby pragnął go tym odznaczyć za odniesioną wczoraj beznadziejną ranę w brzuch.–Dobrze – mówi nieuważnie Zygmunt.Wzrok jego spotkał się ze spojrzeniem Jerzego, kiwnął głową: tak, muszą odwiedzić Kolumba.Idą ramię w ramię.–Może by Morro pozwolił, co? – zaczyna Jerzy.Zygmunt rzuca gniewnie ramionami.– Jego kompania nazywa się „Rudy”… – Jerzy polemizuje z milczeniem dowódcy.Zygmunt rozumie jego monolog.Oto kończy się epopeja Starówki.Dziś w nocy ma nastąpić jej ostatni akt: przebicie.Dowództwo rzuca do akcji oddziały formowane z najlepszych.Morro ma prowadzić grupę, do której dołączają oto – niedobitki ich oddziału.Licząca dziś kilkunastu ludzi kompania prowadzona przez Andrzeja Morro z batalionu „Zośka” nosiła kryptonim „Rudy” na pamiątkę słynnego odbicia Rudego na Długiej.W ryzykownej akcji, opłaconej życiem wielu ludzi, odbito umierającego po torturach śledztwa.Za to, by mógł umrzeć wśród braci, inni zapłacili własną śmiercią, i nie sądzili, by cena była.zbyt wysoka.Zygmunt pojmuje myśli Jerzego.Tak.Dowódca „Rudego” powinien zrozumieć, że wbrew rozkazom muszą zabrać ze sobą rannego.Zostawić Kolumba? Tego nie wolno.Ale rozkazy są twarde i powtarzane po wielokroć: żadnych rannych.Nic, co by opóźniać mogło akcję szturmowej czołówki.„Czy Morro zrozumie? Zrozumie, ale potem odmówi” – myśli Zygmunt i nie odpowiada Jerzemu.–Morro nie Morro, rozkaz był wyraźny: żadnych rannych… – mruczy w końcu i dorzuca szybko, jakby chciał zatuszować nietakt: – A jak zapatrujesz się na sprawę dobijania?Jerzy długo nie odpowiada.Wreszcie mówi szeptem:–Właśnie, jeżeli przyjmiemy taką zasadę, to tym bardziej bierzemy go na własną odpowiedzialność…Skręcają.Zygmunt gwiżdże przeciągle.Ulica Długa żyje jakimś chorobliwym, gorączkowym ruchem, jak ktoś oddychający spiesznie w godzinę konania.–No, widzisz – triumfuje Jerzy na widok ludzi sunących ławicami zagipsowanych stóp jak grube, białe ryby.Jakaś sanitariuszka prowadzi dwóch, uwieszonych u boku jej ramion jak ciężkie koromysła.Mija ich tłum zdrowych z tłumokami rzeczy na plecach, z płaczącymi z głodu dziećmi.Rzeka nędzy i cierpienia omija tylko wysokie wyspy gruzu, poza tym zalewa całą ulicę.–Cholera! – stęka ciężko Zygmunt.–Jeszcze go znajdziemy – pociesza Jerzy.–…i Dudzia- Orła – dodaje ktoś cicho.To Jagiełło
[ Pobierz całość w formacie PDF ]