[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jakieś cztery wiorsty od miasta po dobrej miękkiej drodze.Jedziesz i widzisz: na lewo błękitne morze, na prawo bezkresny, posępny step; oddycha się lekko, a i oczom nie ciasno.Zagajnik leży na brzegu morza.Odprawiłem woźnicę, przekroczyłem znajomą bramę i skierowałem się najpierw wzdłuż alei do niewielkiej kamiennej altanki, którą lubiłem w dzieciństwie.Ta okrągła, ciężka altanka na niezdarnych kolumnach, łącząca w sobie liryzm starego nagrobka i toporność Sobakiewicza, była, według mnie, najbardziej poetyckim zakątkiem w całym mieście.Stała na skraju brzegu, nad samym urwiskiem, skąd dobrze było widać morze.Siadłem na ławce i przechyliwszy się przez poręcze popatrzyłem w dół.Od altanki po stromym, prawie pionowym brzegu, obok gliniastych brył i rzepu biegła ścieżka; tam, gdzie się kończyła, daleko w dole na piaszczystym wybrzeżu leniwie pieniły się i czule mruczały niewysokie fale.Morze było tak samo majestatyczne, bezkresne i nieprzyjazne jak siedem lat temu, kiedy kończyłem gimnazjum i wyjeżdżałem z rodzinnego miasta do stolicy; gdzieś daleko widać było ciemną smugę dymu - to płynął statek, i prócz tej ledwo widocznej smugi oraz skaczących nad wodą małpek nic nie ożywiało monotonnego obrazu morza i nieba.Z prawa i z lewa od altanki ciągnęły się nierówne gliniaste brzegi.Wiecie panowie, kiedy człowiek odczuwający nostalgię, zostaje sam na sam z morzem albo w ogóle z krajobrazem, który wydaje mu się majestatyczny, do jego smutku dołącza się świadomość, że będzie żył i umrze w zapomnieniu, wtedy odruchowo chwyta za ołówek i śpieszy nakreślić na czym popadnie swoje imię.Chyba dlatego wszystkie samotne zaciszne miejsca podobne do mojej altanki zawsze są pogryzmolone ołówkami i pocięte scyzorykami.Jak teraz pamiętam, oglądając poręcze przeczytałem: „Z.P.(to znaczy zostawił pamiątkę) Iwan Korolkow 16 maja 1876 roku”.Tuż obok Korolkowa podpisał się jakiś miejscowy marzyciel i jeszcze dodał: „Na brzegu, nad pustkowiem fal, stał on - i z wielka patrzał w dal”.I charakter pisma miał marzycielski, oklapnięty jak mokry jedwab.Jakiś Kross, najprawdopodobniej szary i mało znaczący człowieczek, tak mocno poczuł swoją mierność, że wyżył się przy pomocy scyzoryka i odtworzył swoje imię głębokimi, metrowymi literami.Machinalnie wyjąłem z kieszeni ołówek i również podpisałem się na jednej z kolumn.Nie ma to zresztą nic do rzeczy.Przepraszam, ale nie potrafię opowiadać krótko.Było mi smutno i odrobinę nudno.Nuda, cisza i mruczenie fal naprowadziły mnie powoli na takie właśnie myślenie, o którym przed chwilą rozmawialiśmy.Wtedy, pod koniec lat siedemdziesiątych, zaczynało ono być modnym i później, na początku osiemdziesiątych, przedostawało się po trochu do literatury, nauki i polityki.Miałem wtedy nie więcej niż dwadzieścia sześć lat, ale wiedziałem już bardzo dobrze, że życie nie ma sensu, że wszystko jest kłamstwem i iluzją, że istotą i końcowym rezultatem katorżnicze życie na półwyspie Sachalin niczym się nie różni od życia w Nicei, że różnica między mózgiem Kanta i muchy nie ma żadnego znaczenia, że nikt na tym świecie ani nie ma racji, ani jest winny, że wszystko to bzdura i głupota i że do diabła z tym wszystkim! Żyłem i jakby robiłem tym przysługę jakieś nieznanej sile, która zmuszała mnie do życia: niby patrz, no, siło, ani trochę życia nie cenię, a jednak żyje! Myślałem ciągle o tym samym, ale na różne sposoby, i w tym sensie byłem podobny do wytrawnego kucharza, który z jednego ziemniaka potrafi przyrządzić setkę smacznych dań.Byłem bez wątpienia jednostronny i do pewnego stopnia ograniczony, ale wydawało mi się wtedy, że mój horyzont umysłowy nie ma ani początku, ani końca i że umysł mój jest szeroki jak morze.Na ile mogę sądzić z własnego doświadczenia, myślenie, o którym mowa, ma w sobie coś przyciągającego, narkotycznego jak tytoń czy morfina.Staje się przyzwyczajeniem, potrzebą.Wykorzystujecie każdą chwilę samotności i przy każdej sposobności rozkoszujecie się myślami o bezsensowności życia i pozagrobowych ciemnościach [ Pobierz całość w formacie PDF ]