[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Robert mnie odpycha – zrozumiała.Kontakt stał się węższy, a potem uległ przerwaniu.Metaforyczne wyobrażenia zniknęły nagle.Oszołomiona Athaclena zamrugała szybko powiekami.Klęczała na miękkiej ziemi.Robert trzymał ją za rękę.Oddychał przez zaciśnięte zęby.– Musiałem cię powstrzymać, Clennie.To było dla ciebie niebezpieczne.– Ale tak cię bolało!Potrząsnął głową.– Pokazałaś mi, w którym miejscu jest blokada.Pot.potrafię dać sobie radę z tym neurotycznym śmieciem, kiedy już wiem, że on tam jest.na razie to wystarczy.L.i czy już ci mówiłem, że facet mógłby się w tobie zakochać bez najmniejszych trudności?Athaclena usiadła nagle, zdumiona tą uwagą bez związku.Uniosła w górę trzy ampułki z gazem.– Robercie, musisz mi powiedzieć, które z tych leków złagodzą ból, ale pozostawią ci tyle przytomności, byś mógł mi pomagać! Robert przymrużył oczy.– Niebieska.Otwórz mi ją pod nosem, ale sama nic nie wdychaj! Nie.nie sposób przewidzieć, jak zadziałają na ciebie paraendorfiny.Gdy Athaclena otworzyła ampułkę, wydobył się z niej mały, gęsty obłok pary.Robert wciągnął wraz z oddechem mniej więcej połowę.Reszta rozproszyła się szybko.Młodzieniec westchnął głęboko.Zadrżał.Zdawało się, że jego ciało się wyprostowało.Podniósł wzrok i spojrzał na nią z nowym błyskiem w oczach.– Nie wiem, czy długo jeszcze zdołałbym utrzymać świadomość.To jednak było niemal warte tego bólu.kontakt umysłowy z tobą.Wydawało się, że w jego aurze zatańczyła prosta, lecz elegancka wersja zunour’thzun.Athaclena zapomniała na chwilę języka w gębie.– Jesteś bardzo dziwną istotą, Robercie.Ja.Przerwała.Zunour’thzun.zniknęło już, lecz nie było to złudzenie.Rzeczywiście wykennowała ten glif.W jaki sposób Robert mógł się nauczyć go wykonywać?Skinęła głową i uśmiechnęła się.Ludzkie gesty przychodziły jej łatwo, jak gdyby znała je od wczesnego dzieciństwa.– Właśnie pomyślałam sobie to samo, Robercie.Ja.ja też uważam, że było warto.13.FibenTuż nad powierzchnią urwiska, blisko krawędzi wąskiego płaskowyżu, pióropusze pyłu wciąż wzbijały się w górę w miejscu, gdzie niedawno coś uderzyło z wielką siłą w ziemię, pozostawiając w niej długą, paskudną koleinę.Przypominający kształtem sztylet obszar lasu został spustoszony w ciągu kilku pełnych grozy sekund przez spadający z góry przedmiot, który podskakiwał z głośnym hukiem i z powrotem opadał na ziemię, wysyłając fontanny gleby i roślinności we wszystkich kierunkach, zanim wreszcie zatrzymał się tuż przed stromą przepaścią.Zdarzyło się to w nocy.W niewielkiej odległości inne, jeszcze gorętsze spadające z nieba szczątki porozłupywały skały i wywołały pożary, tu jednak uderzenie ześliznęło się tylko po ziemi.Jeszcze przez długie minuty po ucichnięciu gwałtownego hałasu wywołanego uderzeniem, spokój zakłócały inne dźwięki.Ziemia obsuwała się z łoskotem z pobliskiego urwiska, a drzewa rosnące przy wyrytej gwałtownie ścieżce skrzypiały i kołysały się.Na końcu koleiny ciemny przedmiot, który był przyczyną tego spustoszenia, wydawał z siebie trzaskające, ostre dźwięki, gdy przegrzany metal stykał się z chłodną mgłą napływającą z położonej w dole doliny.Wreszcie wszystko się uspokoiło i zaczęło wracać do normy.Miejscowe zwierzęta ponownie wychodziły, węsząc, na otwartą przestrzeń.Kilka z nich podeszło nawet do gorącego przedmiotu i obwąchało go z niesmakiem, zanim przeszły do poważniejszych zajęć związanych z przeżyciem następnego dnia.To było kiepskie lądowanie.Pilot wewnątrz kapsuły ratunkowej ani drgnął.Upłynęła noc i następny dzień, a nadal nie było widać żadnego ruchu.Wreszcie Fiben ocknął się z kaszlnięciem i cichym jękiem.– Gdzie.? Co.? – wychrypiał.Jego pierwszą uporządkowaną myślą było spostrzeżenie, że przed chwilą przemówił w anglicu.To dobrze – pomyślał w odrętwieniu.– Nie ma uszkodzenia mózgu.Zdolność używania języka miała dla neoszympansa kluczowe znaczenie.Mógł ją utracić z aż nazbyt wielką łatwością.Afazja była znakomitym sposobem na to, by zostać przeszacowanym, a może nawet zarejestrowanym jako nadzorowany ze względów genetycznych.Rzecz jasna, próbki plazmy Fibena przesłano już na Ziemię i było zapewne zbyt późno, by je odwołać, czy więc będzie to miało jakieś znaczenie, jeśli go przeszacują? Nigdy go właściwie nie obchodziło, jaki kolor ma jego karta prokreacyjna.A przynajmniej nie więcej niż przeciętnego szyma.Och, więc popadamy teraz w nastrój filozoficzny? Odwlekamy nieuniknione? Nie trzęś się, Fiben, stary szymie.Do dzieła! Otwórz oczy.Przyjrzyj się sobie.Upewnij się, że wszystko jest nadal na miejscu.Zgrabnie powiedziane, ale trudniejsze do wykonania.Fiben jęknął, gdy spróbował unieść głowę.Był tak odwodniony, że uchylenie powiek sprawiło mu tyle trudności, co otwieranie zardzewiałych szuflad.Wreszcie zdołał je rozchylić.Dostrzegł, że osłona kapsuły jest pęknięta i pokryta pasmami sadzy.Grube warstwy ziemi i przypalonej roślinności zrosiły, w jakiś czas po katastrofie, krople lekkiego deszczu.Fiben odkrył jeden z powodów swej dezorientacji.Kapsuła była pochylona pod kątem ponad pięćdziesięciu stopni.Zaczął manipulować pasami przytwierdzającymi go do fotela, aż wreszcie puściły, pozwalając mu osunąć się na oparcie.Zebrał trochę sił, po czym zaczął tłuc w zablokowany właz.Przeklinał ochryple pod nosem, aż wreszcie zatrzask puścił i osypał go deszcz liści oraz drobnych kamyków.Doprowadziło to do kilku minut suchego kichania.Wreszcie Fiben oparł się o krawędź włazu, oddychając ciężko.– No jazda – mruknął bezgłośnie.– Zmiatamy stąd!Podciągnął się w górę.Nie zważając na nieprzyjemne ciepło zewnętrznej powłoki ani protesty posiniaczonych mięśni czołgał się uparcie przez wyjście.Wreszcie przekręcił się i postawił stopę na zewnątrz.Poczuł glebę, błogosławioną ziemię.Gdy jednak puścił pokrywę włazu, lewa kostka nie zdołała utrzymać jego ciężaru.Przewrócił się i upadł na ziemię z bolesnym grzmotnięciem.– Oj! – powiedział na głos.Sięgnął ręką pod siebie i wyciągnął patyk, który przebił jego pokładowe szorty.Popatrzył na niego ze złością, zanim odrzucił go na bok, po czym z powrotem osunął się na otaczające kapsułę usypisko szczątków.Przed nim, w odległości około dwudziestu stóp, światło jutrzenki ukazywało krawędź stromego urwiska.Daleko w dole słychać było szum płynącej wody.Uch – pomyślał, oszołomiony i zdumiony bliskością śmierci jeszcze kilka metrów i nie byłbym w tej chwili taki spragniony.W miarę jak słońce wznosiło się wyżej, stok górski leżący po drugiej stronie doliny stawał się wyraźnie widoczny.Tam, gdzie spadły większe fragmenty kosmicznego złomu, można było dostrzec dymiące, wypalone ślady.Koniec ze starym Proconsulem – pomyślał Fiben.Siedem tysięcy lat wiernie służył połowie setki ważnych gatunków Galaktów po to tylko, by jego kawałki rozsiał po mało znanej planecie niejaki Fiben Bolger, podopieczny dzikusów, na wpół wyszkolony pilot milicji [ Pobierz całość w formacie PDF ]