[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Conanie — zaprotestowała — wiesz, że nie mogłabym wziąć od ciebie…— To dla niej — rzucił krótko i skinął głową w kierunku Laety, która przyglądała mu się podejrzliwie.— Za rok nie będzie już mogła udawać chłopca — wyjaśnił.— Już teraz smaruje sobie twarz błotem, aby nikt nie zorientował się, jaka jest piękna… Myślałem, że może ty… — wzruszył lekko ramionami, niepewny o co mu właściwie chodziło.Semiramis stanęła na palcach i musnęła wargami jego policzek.— To żaden pocałunek — roześmiał się.— Jeżeli chcesz się pożegnać…Dotknęła palcami jego warg.— Udajesz dużo surowszego człowieka, aniżeli jesteś naprawdę, Cymmerianinie.To rzekłszy wyminęła go i tanecznym krokiem przeszła przez izbę.Zastanawiając się, czy kobiety są dziełem tych samych bogów co mężczyźni, patrzył jak zbliżała się do Laety.Zamieniły pospiesznie kilka słów, spojrzały na niego, po czym ruszyły w stronę wolnego stolika nieopodal.Gdy przy nim usiadły, barbarzyńca przypomniał sobie natychmiast o własnych, nie cierpiących zwłoki potrzebach.Podszedł do szynkwasu i gdy karczmarz przechodził za kontuarem, schwycił go za ramię.— A co się tyczy tego konia, Abuletesie…VIMrok wisiał bezgłośnie nad Shadizarem, a przynajmniej nad dzielnicą, gdzie znajdował się pałac Peraszanidów.Mężczyzna o ostro ciosanej twarzy, z brodą splecioną w trzy warkocze, w brudnym turbanie i skórzanym kubraku, wyłonił się z ciemności i zamarł w bezruchu, gdy noc rozdarło gwałtowne ujadanie psa.Po chwili znów zapadła cisza.— Farouzie — zawołał półgłosem.— Jhalu.Tirjasie.Trzej przywołani mężczyźni bezszelestnie wyłonili się z mroku.Za każdym z nich podążała dziesiątka kezankiańskich górali.— Niechaj prawdziwi bogowie kierują naszymi mieczami, Djinarze — rzucił jeden mijając tego o ostrych rysach twarzy.Obute stopy zadudniły o bruk, każda z grup pośpieszyła ku obranym celom.Farouz miał ze swymi ludźmi sforsować mur ogrodu od zachodniej, Jhal natomiast od północnej strony.Tirjasowi rozkazano obserwować fronton pałacu i dopilnować, by nikt nie uszedł głównym wejściem… żywy.— Ruszamy — rozkazał Djinar i dziesięciu posępnych górali podążyło za nim kuwschodniej ścianie ogrodu.Gdy zbliżyli się do muru, dwaj jego ludzie nachylili się i podsunęli złączone dłonie, by mógł na nich stanąć.Wybiwszy się w górę, Djinar schwycił się wierzchołka muru i prześlizgnął się po nim na drugą stronę.Blask księżyca spowijał srebrną poświatą drzewa i kwiaty w ogrodzie.Przez krótką chwilę góral zastanawiał się, ile pracy musiało to wszystko kosztować.Tyle wysiłku dla byle roślin.Zaiste ludzie z miast są niespełna rozumu.Ciche odgłosy oznajmiły przybycie jego kompanów.Stal zaszurała o skórę, gdy dobywali swych mieczy.Jeden z górali wymamrotał pod nosem — Śmierć niewiernym!Djinar syknął: uciszcie go! Nie chciał wyrazić tego co odczuwał, lecz nietrudno było się tego domyślić.Tak wielu ludzi zgromadzonych w jednym miejscu.Tak wiele budynków.Tyle ścian ograniczających go ze wszystkich stron.Dał znak góralom, by ruszyli za nim.Oddział mężczyzn o kamiennym spojrzeniu w ciszy przemaszerował przez ogród.Żadna brama nie zagrodziła im dostępu do pałacu.Idzie nieźle, pomyślał Djinar.Pozostali dostawali się tu inną drogą.Jak dotąd nikt nie wszczął alarmu.Zaprawdę, jak mówił Basrakan Imalla, starzy bogowie musieli im błogosławić.Wtem pojawił się przed nim mężczyzna w białej tunice służącego.Już otworzył usta do krzyku.Djinar bez chwili namysłu ciął tulwarem i czubek zakrzywionego ostrza rozpłatałmężczyźnie gardło.Kiedy trup drgnął konwulsyjnie w powiększającej się szybko kałuży szkarłatu na marmurowej posadzce, Djinar stwierdził, że nie czuje już zdenerwowania.— Rozproszyć się — rozkazał.— Nikt nie może podnieść alarmu.Do dzieła!Mężczyźni poszli w rozsypkę, z dobytymi mieczami i rodzącym się w ich gardłach gniewnym warkotem.Djinar również popędził co sił, w poszukiwaniu komnaty opisanej mu przez Akaddama, pocącego się jak szczur pod surowym spojrzeniem Basrakana Imalli.Trzej kolejni służący, zaalarmowani tupotem stóp, padli pod ciosami okrwawionej stali.Wszyscy byli nieuzbrojeni, wśród nich znalazła się też kobieta, lecz byli wszak niewiernymi i Djinar nie dał im najmniejszych szans, by zdążyli wydać choć jeden ostrzegawczy krzyk.Wkrótce dotarł do celu, wyglądającego dokładnie tak, jak go opisał korpulentny mężczyzna.Ogromne czerwono–czarno–złote płytki pokrywały posadzkę.Ułożone były w osobliwy wzór geometryczny.Ściany do wysokości pasa mężczyzny wykonane były z czerwono–czarnej cegły.Nie zauważył w pobliżu żadnych mebli.Lampy paliły się i widziałściany, a teraz tylko to się liczyło.Dzierżąc w dłoni wciąż ociekający krwią miecz, Djinar podszedł do rogu komnaty i nacisnął jedną z czarnych cegieł, czwartą licząc od góry i narożnika.Mruknął z zadowoleniem, gdy ustąpiła pod jego naporem.Szybko obiegł kolejne trzy kąty i dalsze trzy czarne cegły zagłębiły się w ścianie.Słysząc tupot obutych stóp dochodzący z korytarza, Djinar odwrócił się unosząc tulwar do ciosu.Do komnaty wbiegli jednak Farouz i pozostali górale.— Musimy się pospieszyć — warknął Farouz.— Łysy starzec rozbił Karimowi czaszkę wazonem i zbiegł do ogrodu [ Pobierz całość w formacie PDF ]