[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Byli niedługo poślubie.Jako panna nazywała się Mary Leigh, co wyjaśnia imię, jakie nadały jej bliźniaczki wswoim języku: Merrily - rzeczywiście do niej pasowało.Czasami wychodziła na spotkaniemęża wracającego z pola i wtedy siadali wieczorem w cieniu żywopłotu, a on zapalałpapierosa.Był to wysoki, ciemnowłosy mężczyzna o wielkich stopach; obejmował ją w pasie,łaskotał i dmuchał dymem za dekolt, żeby ją rozśmieszyć.Starała się nie śmiać, żeby się znim podroczyć, ale tak bardzo ją to bawiło, że w końcu zawsze się roześmiała.Byłaby zupełnie nieatrakcyjna, gdyby nie ten śmiech.Włosy miała nijakiego koloru,ani jasne, ani ciemne, szeroki podbródek i małe oczy.Ale lubiła się śmiać i dźwięk tegośmiechu był tak piękny, że kiedy się go słyszało, zaczynało się postrzegać ją niejako poprzezuszy; wtedy się odmieniała.Oczy nad pyzatymi policzkami całkiem znikały i naglezauważało się jej usta: pełne wargi koloru wiśni, równe białe zęby - nikt w Angelfield niemiał takich - i różowy jak u kota język.I ten dźwięk.Piękna, perląca się, niepowstrzymanamuzyka, która płynęła z jej gardła jak woda tryskająca z podziemnego źródła.Był to dźwiękradości.Dlatego się z nią ożenił.A kiedy ona się śmiała, głos mu łagodniał, przywierał ustamido jej szyi i powtarzał raz po raz jej imię: Mary.Wibracja jego głosu łaskotała ją, śmiała sięwięc jeszcze serdeczniej, i śmiała się i śmiała.Zimą, gdy bliźniaczki trzymały się bliżej domu, bawiąc się w ogrodzie lub w parku,Merrily urodziła dziecko.Pierwsze ciepłe dni wiosny zastały ją w ogródku, rozwieszającą nasznurkach ubranka.Za nią stał wózek dziecięcy.Bóg jeden wie, skąd się wziął; nie było tocoś zwykłego dla wiejskiej kobiety; niewątpliwie nabyto go z drugiej lub trzeciej ręki zaniewielkie pieniądze (choć na pewno wydawał się cenny), by zaznaczyć, jak ważne jest topierwsze dziecko i pierwsze wnuczę.Tak czy inaczej, schylając się po kolejny kaftanik czykoszulkę i rozwieszając je na sznurze, Merrily śpiewała jak ptak, bo ptaki także śpiewały, ajej śpiew wydawał się skierowany do pięknego czarnego wózka.Miał srebrne i bardzo dużekoła, tak że choć sam był masywny, czarny i solidny, sprawiał wrażenie szybkiego i lekkiego.Ogród z tyłu domu wychodził na pola; dzielił go od nich żywopłot.Merrily niewiedziała, że zza tego żywopłotu wpatrywały się w wózek dwie pary oczu.Przy dzieciach jest mnóstwo prania, a Merrily była pracowitą i oddaną matką.Codzień wychodziła do ogrodu, by wieszać lub zbierać upraną bieliznę.Kiedy prała w baliipieluszki i kaftaniczki, przez kuchenne okno pilnowała ; pięknego wózka wystawionego nasłońce.Co kilka minut wyskakiwała na dwór, by poprawić dziecku czepeczek, otulić jedodatkowym kocykiem czy po prostu zaśpiewać.Ale Merrily nie była jedyną osobą poświęcającą całą swą uwagę wózkowi.Emmelinei Adeline były nim wręcz zauroczone.Pewnego dnia, gdy Merrily pojawiła się na ganku z koszem bielizny pod pachą, wózkanie było.Stanęła.Otworzyła usta, ręce uniosły się do policzków.Kosz upadł na rabatkę,wysypały się z niego kołnierzyki i skarpetki.Merrily nawet nie zerknęła na płot i krzakijeżyn.Kręciła głową w lewo i w prawo, jakby nie mogąc uwierzyć własnym oczom, w lewo iw prawo, w lewo i w prawo, z narastającą paniką, w końcu wydała z siebie przenikliwykrzyk, który wzbił się do błękitnego nieba, jakby miał rozedrzeć je na pół.Trzy domy dalej pan Griffin podniósł oczy znad grządki warzywnej i podszedł dopłotu.W sąsiednim domu stara babcia Stokes stojąca nad kuchennym zlewem zmarszczyłabrwi i wyszła na ganek.Patrzyli ze zdumieniem na Merrily, nie dowierzając, że ichroześmiana sąsiadka potrafi wydać z siebie takie dźwięki, a ona, oniemiała, jakby tymkrzykiem zużyła cały zasób słów do końca życia, patrzyła na nich oszalałym wzrokiem.- Moje dziecko znikło - powiedziała w końcu.Kiedy już padły te słowa, natychmiast przystąpili do działania.Pan Griffin wmgnieniu oka przesadził trzy płoty, chwycił Merrily za ramię i zaciągnął przed front domu,pytając:- Gdzie się podziało?Babcia Stokes znikła z tylnego ganku i w chwilę później z ogródka przed domemrozległo się jej donośne wołanie o pomoc.A potem narastała wrzawa:- Co się stało?- Porwane! Z ogródka! W wózku!- Wy dwaj idźcie tą drogą, a wy tamtą!- Niech ktoś pobiegnie po jej męża.Hałas i zamieszanie panowały przed domem.A na jego tyłach było cicho.PranieMerrily kołysało się leniwie w blasku słońca, łopata pana Griffina spokojnie tkwiła wspulchnionej ziemi, Emmeline w niemym zachwycie gładziła srebrne szprychy, ale Adelineodtrąciła ją na bok, aby mogły wprawić wózek w ruch.Nadały mu nazwę.W ich języku było to wum.Pociągnęły wózek wzdłuż tyłów domów.Nie szło to tak łatwo, jak się spodziewały.Po pierwsze, był cięższy, niż się wydawał, a w dodatku ciągnęły go po bardzo nierównymgruncie.Skraj pola był nieco podwyższony i wózek przechylał się na bok.Mogłyby postawićwszystkie cztery koła na jednym poziomie, ale świeżo zorana ziemia była zbyt miękka i koław niej grzęzły.Ich obroty spowalniały jeszcze wplątujące się w szprychy osty i jeżyny idoprawdy nie wiadomo, jakim cudem dziewczynkom udało się przebyć pierwszychdwadzieścia jardów.Ale były w swoim żywiole [ Pobierz całość w formacie PDF ]