[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Mogens osobiście podpisał dokumenty.To jest tu czarno na białym.A jednak słowem się nie zająknął, gdy zginęli marynarze.Ani kiedy Peter Schultz zadyndał na budynku sądu.A PET mówi, że dokument od porywacza przyszedł prosto na jego służbowy adres mejlowy w ministerstwie.Który zresztą nie jest znany publicznie.O tym również mógłby wspomnieć.– Co on na to? – spytała Nebel.– Nie oddzwania.– To musi poczekać – powiedziała stanowczo.– Tysiąc ludzi schodzi się na tę debatę.Zajmijmy się…– Jeszcze nie skończyłem – ciągnął Weber.– PET uważa, że wie, kto przekazuje informacje Ussingowi.Znaleźli w ministerstwie Ranka urzędnika, który ma motyw.– Spojrzał na Hartmanna.– Nazywa się Jens Lebech.Były mąż Rosy.– Były – podkreślił czym prędzej Hartmann.– Nie zbliżyłem się do Rosy na cal, kiedy jeszcze była mężatką.Nikt mi tego nie udowodni.Weber walnął się dłonią w czoło.– Czy ty chociaż raz możesz pomyśleć o czymś innym niż twój fiut? Musimy natychmiast zrobić z tym porządek.Musisz wrócić do Christiansborgu i wezwać Mogensa.– Debata, Morten – zauważyła Nebel.– Ludzie tu są.Media.– Po debacie – powiedział Hartmann.– Odwołaj wszystkie późniejsze spotkania.I znajdź mi Ranka.Stojąc pod wiaduktem, usłyszeli, jak samochód Lund podskakuje na drodze, zjeżdżając z krawężnika.– Co się dzieje, do cholery? – spytał Brix.Zawarczał telefon Borcha.Esemes.– Pisze, że odbierze telefon Emilie, jeśli porywacz zadzwoni.Zostawiła pieniądze tam, gdzie stał samochód…Wściekły Brix odwrócił się do Madsena.– Niech ktoś wejdzie na wiadukt.I dowiedz się, co, do cholery, wyprawia Lund.Zeuthenowie patrzyli na to wszystko ze swojego samochodu.Wysiedli.– Dzwonił? – spytała Brixa Maja.– Jeszcze nie.Muszę iść na wiadukt.Możecie… – wskazał range rovera – trzymać się z daleka?Oddział policyjny siedział w lesie.Madsen połączył się z nimi i powiedział, że Lund oddaliła się z jakiegoś powodu.Oni mieli czekać, aż porywacz wpadnie w zasadzkę, i odebrać dziewczynkę.Robert Zeuthen stanął przy nim i słuchał każdego słowa.Dopadł Madsena, gdy ten odchodził.– O co chodzi z tą zasadzką?– Nie teraz… – rzucił Madsen szorstko.Zeuthen był spokojnym człowiekiem, nieco przysadzistym.Jeden szybki ruch i chwycił policjanta za ramię, obrócił ku sobie.– Chcę wiedzieć.Madsen spojrzał na grupę obserwacyjną.Machnął ręką.Że spokojnie.Zeuthen odszedł do swojego samochodu.W lesie nad kempingiem Borch ciągle próbował połączyć się z Lund, ale zgłaszała się poczta głosowa.Usłyszał za sobą hałas.Odwrócił się, zobaczył, jak range rover Zeuthena chybocze się na błotnistej ścieżce.– Niemożliwe – jęknął, patrząc, jak Zeuthen i jego żona wysiadają i wdrapują się ku nim po nierównym terenie.– Tego nie było w umowie – powiedział, stając im na drodze.– Narażacie państwo swoją córkę.Zeuthen podszedł na skraj polanki, spojrzał w dół na przyczepy i kampery.Juncker przyglądał się jednemu z nich przez lornetkę i wskazywał go koledze.– Ona tam jest? – spytał Zeuthen.– To ta furgonetka? Borch podszedł do niego.– Nie mamy pewności.Nawet jeśli tam jest, nie wiemy, czy będzie chciał ją oddać.Nie dzwonił.Pieniądze ciągle…– Coś jedzie – krzyknął Juncker.– Kieruje się do kampera.Zeuthen z żoną próbowali przysunąć się bliżej, żeby coś zobaczyć.– Mają państwo wrócić do samochodu – zażądał.Polecił dwóm funkcjonariuszom odprowadzić Zeuthenów do auta.Przyłożył lornetkę do oczu.Rozglądał się po kempingu.Był to stary fiat kombi.Za kierownicą siedziała postać okutana w grube, ciepłe ubrania.Samochód zatrzymał się przed kamperem.Kierowca podszedł do drzwi, otworzył je kluczem.Wszedł do środka.W środku zamigotały światła gazowe.Na Wydziale Medycyny Sądowej dzień dobiegał końca.Większość pracowników szła do domu.Lund pokonywała kolejne wyłożone białymi kafelkami opustoszałe korytarze, szukając Lis Vissenbjerg.Nie chciała myśleć o tym, co się stało na wiadukcie.Brix będzie jej to wytykał do końca życia.Taka już jego natura.W dodatku nie miał wyobraźni.Na pewno nie doszłoby do przekazania okupu.Porywacz w ogóle nie zamierzał go odebrać.Zadzwonił jej telefon.Spojrzała na wyświetlacz.Borch.– Zanim zaczniesz na mnie wrzeszczeć, posłuchaj: to nie ma nic wspólnego z pieniędzmi.Chodzi o tę dawną sprawę.Dziewczynkę, Louise Hjelby.Patomorfolog coś wie.Tu się bardziej przydam…– Potem to przedyskutujemy – przerwał jej.– Teraz musimy tylko wiedzieć, czy odbierzesz telefon.– Oczywiście, że odbiorę! Jeśli zadzwoni…– Ktoś właśnie wszedł do kampera, Sarah.Tu się coś dzieje.– Jesteście w niewłaściwym miejscu.Ściągnął was tam z jakiegoś powodu.Posłuchaj…Dźwięk.I ruch w kieszeni jej kurtki.Telefon Emilie.– Muszę odebrać – powiedziała.– Rozmawiaj z nim jak najdłużej – rozkazał.– Jeśli stwierdzimy, że dzwoni stąd, wchodzimy.Rozłączyła się.Odebrała.– Przepraszam za spóźnienie.Jesteś gotowa?– Tak – odpowiedziała, starając się nie zdradzać zdenerwowania.– Pieniądze czekają.Wahanie.– Nie słyszę samochodów, Lund.A to ruchliwe miejsce.– Nie wiedzieliśmy, co się dzieje.Musiałam porozmawiać z szefem.Mogę zaraz wrócić.– Zapomnij.Zmieniłem zdanie.– Co to znaczy, że zmieniłeś zdanie? Mam te wszystkie pieniądze…– Umowa unieważniona.Mogę wyciągnąć z niego więcej.– To znaczy ile?Lund się rozejrzała.Zbliżała się do audytorium, w którym rano Vissenbjerg z uwagą rozkrawała zwłoki.Połączenie przerwano.Zadzwoniła do Borcha.Próbował namierzyć rozmówcę, upewnić się, że to kamper.– No i? – spytała.– Pracujemy nad tym.– To znaczy, co dokładnie robicie?Nie odpowiedział.Nie słuchał.Borch krzyczał, wrzeszczał.Coś o Robercie Zeuthenie, jedno słowo w kółko: „Stać!”, Stać!”, „Stać!”.Zbiegał ze wzgórza, półbuty grzęzły mu w błocie, potykał się o cierniste krzewy.Upadł twarzą w obrzydliwą ziemię, pomacał rękoma, zrozpaczony.Robert Zeuthen był spokojnym człowiekiem o uporządkowanym umyśle.Ale teraz nie dochodził on do głosu, bo Robert nie mógł znieść oskarżycielskich spojrzeń Mai w samochodzie.I nagle bezmyślna furia kazała mu pognać do brudnej białej furgonetki obserwowanej przez policję, choć nie miał pojęcia, co zrobi, gdy jej dopadnie.Wstał.Zakrwawiony, obolały, ranny wpadł na polankę, pognał do drzwi, otworzył je gwałtownie.Ze wzgórza zbiegały błyskające światła.Za sobą słyszał głosy i wykrzykiwane rozkazy.Zeuthen je zignorował, wszedł do środka.Odór papierosów i gorzały, potu i czegoś prymitywnego.Postać w tanich ciemnych ubraniach wstawała z siedzenia, krzycząc coś w obcym języku.Mocowali się, walczyli, wypadli przez drzwi, zwarli się, boksowali, wrzeszczeli, tarzali się po błocie.Wymachiwali pięściami.Bez słów.Nagle tamten zebrał siły, oddał.Kościstą pięścią walnął Zeuthena mocno w brodę, wskoczył mu na klatkę piersiową, zaczął walić.Światła.Kolejne ciosy, nie mocne, lecz bolesne.Lufy połyskujące w mroku.Stanęli w kręgu.Ściągnęli tamtego z Roberta.Niezbyt ciężki, pomyślał Zeuthen.Granatowa kurtka i czarna czapeczka.Dwa karabinki automatyczne wystawiły ku nim krótkie lufy.Trzymali tamtego za ramiona.Borch podszedł, ściągnął mu czapkę.Długie blond włosy.Męska twarz.Ale nie mężczyzny.Zeuthen, kuśtykając, dopadł kampera.Borch podążył za nim.Na stole leżał telefon.A dokoła pudełka po pizzy.I nic poza tym.Borch wszedł do środka, wciągnął kobietę, którą znaleźli [ Pobierz całość w formacie PDF ]