[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nawet się nie spierał tylko siedział spokojnie i pozwolił nam odejść? Czy to brzmi wiarygodnie? Nie dla mnie! To nie jest człowiek, którego znamy.Więc jakie są szanse, że jeszcze go zobaczymy i to niebawem?- Nie przyjmuję zakładu - powiedział Trask.- Ujmę to tak: powiedzmy, że nie przekonało mnie to, że tak łatwo się z tym pogodził.W istocie się z tym nie pogodził, nie zgodził się na to, że zostanie na uboczu.Nic nie powiedział, ale udał że jest poirytowany.To była gra.wiem to, ponieważ natychmiast dał znać o sobie mój dar.Nasz przyjaciel coś ukrywa, prawdopodobnie chęć towarzyszenia nam w tej wyprawie.A diabelstwo polega na tym, że moglibyśmy go wykorzystać, gdyby nie był tak poobijany.- Naprawdę zaczynam się czuć osamotniony - powiedział Chung.- Jesteśmy tylko ty i ja i nie wiadomo, co nas tam czeka.- Co nas czeka? - powiedział Trask.- Mam nadzieję, że nic!- Wiesz, co mam na myśli - powiedział tamten.- Przyszłość i to, co nas czeka.Jeszcze nieistniejąca, nieodwołalna i pokrętna przyszłość.Przynajmniej tak by ją mógł scharakteryzować Ian Goodly.- Tak, pokrętna - zamyślił się Trask.- I nieodwołalna.To co będzie, już było, tak?- Musimy mieć nadzieję - powiedział Chung - że będzie tak jak dotąd, że wygramy i tym razem, tak jak poprzednio.- Amen - zgodził się Trask.- Ale powiedz mi, co to ma wspólnego z uczuciem osamotnienia?- Jestem wyłączony - przypomniał lokalizator.- To znaczy mój dar.Znajdując się tak blisko - tak przynajmniej myślimy - nie śmiem go użyć.Bo w wypadku Malinariego to, co mogę wykryć, może równie łatwo wykryć mnie! Więc będę się trzymał tego, co mam, dopóki będę mógł.Oznacza to także i to, że nie mam już kontaktu z resztą naszych ludzi.Nie mogę ich wyczuć.To coś, co zawsze dawało mi poczucie bezpieczeństwa, świadomość bycia z innymi, i nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo mi tego brakuje.Teraz to zrozumiałem.I stąd poczucie osamotnienia.- Więc przypuszczam, że pod tym względem mam szczęście - powiedział Trask.- Nie potrafię włączać i wyłączać swojego daru, on po prostu jest.Ale nie można go wykryć.Nie żebym był świadom jego obecności.Nie łączy mnie z nikim, chyba że ktoś zaczyna mnie okłamywać - można powiedzieć, że nie zakłóca „psychicznego eteru” - nie jest więc czymś, do czego Malinari mógłby się „przyczepić”.- Właśnie - powiedział tamten cicho.- Ale to tylko sprawia, że czuję się jeszcze bardziej osamotniony.Na razie jest nas tylko dwóch i to ja jestem tym, który może się zapomnieć i zacząć świecić w ciemności.Z tego co wiem, mogę to robić w tej chwili, jak promieniujące ze mnie niezliczone mentalne feromony, mój własny mentalny smog! Będę więc bardzo rad, gdy zjawią się pozostali członkowie zespołu.Właśnie przejeżdżali przez port Keramoti, przed ich oczami przemykały smugi oślepiającego, żółtego światła i ciemne plamy, kiedy pędzili wąskimi uliczkami między zakurzonymi domami.Ale nagle powietrze wpadające przez otwarte okna taksówki stało się słone, a kiedy pojazd wyjechał na światło dzienne i zatrzymał się na zalanym słońcem parkingu w pobliżu portu, ujrzeli przed sobą Morze Egejskie w całej okazałości: poziomą linię skrzącego się, oślepiającego błękitu, poprzecinaną zwisającymi masztami przycumowanych statków ozdobionych posępnymi flagami.Nawet tutaj, na brzegu, było potwornie gorąco.Ale za parkingiem, po stronie ulicy leżącej bliżej lądu, płócienne markizy i nieruchome parasole długiego łańcucha sklepów i tawern rzucały czarne cienie, nieodparcie kusząc obietnicą zimnych napojów.Wysiadłszy z taksówki, Trask i Chung zrzucili mokre marynarki i przerzucili je przez ramię.Taszcząc swoje walizki - a Trask miał ponadto teczkę wypchaną rozmaitymi gadżetami, był wśród nich telefon z wbudowanym szyfratorem - skierowali się w stronę zacienionych tawern, aby ugasić pragnienie.A w tym samym czasie, w Szeged na Węgrzech, w kwaterze głównej miejscowej policji, w brudnym, odstręczającym pokoju z zakratowanymi oknami, ciężkim, dębowym stołem i kilkoma drewnianymi krzesłami, Liz Merrick, Ian Goodly i Lardis Lidesci przesłuchiwali starego Vladiego Ferengi, który patrzył na nich z pogardą graniczącą z odrazą.Skulony na krześle, jak stary, pomarszczony pająk, zgrzytając zębami i nieustannie splatając i rozplatając żylaste, wykręcone reumatyzmem dłonie, patrzył na nich z wściekłością.Głównie na starego Lidesci.- Ty - mruknął w stronę Lardisa.- Przyszedłeś do mnie, do lasu koło Jelesznicy, przyszedłeś jako „przyjaciel” - jak powiedziałeś, w poszukiwaniu swych korzeni - ale tylko szpiegowałeś mnie i moich ludzi.Powinienem był pozwolić im, aby się tobą zajęli i cisnęli cię w cierniste krzewy, a przede wszystkim nie powinienem był pozwolić, aby obcy zagościł w moim wozie.Ale używałeś starodawnego języka i dałem się wystrychnąć na dudka.Jaki z ciebie Cygan! Nawet jeśli kiedyś nim byłeś, to teraz już nie.Jesteś zdrajcą swego ludu, Lardisie Lidesci, i cały twój ród także.Wędrowałem i żyłem w tych stronach przez całe życie i nigdy nie miałem żadnych kłopotów, a teraz sprowadziłeś na mnie policję.Zatrzymano mnie jak zwykłego kryminalistę i z jakiego powodu? Z powodu jakiegoś babskiego gadania i bajek, złośliwych kłamstw i plotek.I spodziewasz się, że będę chciał z tobą rozmawiać? Nie mam dla ciebie ani krzty szacunku i nic więcej nie powiem.- I odwrócił głowę.Lardis kiwnął głową i odparł:- Stary królu - respektuję to, że jesteś królem swego ludu, ale nic ponadto.A oto dlaczego respektuję ten fakt: bo sam jestem królem.Chociaż wolę, aby mnie zwano wodzem.Nigdy nie oddałem mego ludu w niewolę, tak jak uczynili to twoi przodkowie.Zgoda, że nie powinienem był zbliżać się do twego obozu - nie upewniwszy się uprzednio, że zabezpieczyłem się ze wszystkich możliwych stron - ponieważ w dawnych czasach, w czasach twoich przodków, w świecie, który zapomniałeś już dawno temu, taka nieostrożność byłaby równoznaczna z narażeniem się na wielkie niebezpieczeństwo.A ty nazywasz mnie zdrajcą? No cóż, same nazwiska Ferenc, Ferenczy, Ferengi to wciąż przekleństwa wśród prawdziwych Cyganów! Prawdopodobnie nie wiesz tego, starcze, ale wywodzisz się z długiej linii pokornych psów, letóre potwora zwały swym panem i próbowały zaspokajać ego żądzę krwi krwią każdego, kto miał pecha znaleźć się na ich terytorium.Co gorsza, poświęcali swe własne, niewinne dzieci!Lardis mówił powoli, starannie dobierał słowa i wygłaszał je monotonnym głosem, gardłowym cygańskim dialektem ze starej Krainy Słońca, całkowicie zapomnianym w tym świecie.Ale Vladi rozumiał na tyle dużo, że wyprostował się na krześle i uważnie słuchał.- Co? Co takiego? - Twarz pokryła mu się tysiącem zmarszczek, a kaprawe oczy zaskrzyły się życiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]