[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ósma Armja rozłożyła się wpoprzek doliny u podnóża gór i od kilku dni odbywał się pojedynek artylerji.Grzmot dział słychać było nawet na naszym lotnisku, odległym od frontu o dobre trzydzieści mil.Trzeciego dnia ponieśliśmy pierwszą i ostatnią w czasie naszej wyprawy stratę.Dzień rozpoczęliśmy patrolem wzdłuż poszarpanych wybrzeży Cap Bon, na północny wschód od Tunisu.Startowało nas sześciu, ale nad lotniskiem zaczął mi przerywać silnik i zmuszony byłem do zawrócenia i opuszczenia towarzyszy.Po mym wylądowaniu mechanicy stwierdzili jakiś defekt iskrowników, zabrałem więc mój ekwipunek z maszyny i poczekałem na powrót reszty w namiocie w dispersalu.Godzina minęła szybko na pogawędkach i studiowaniu map.Zdaleka rozległ się pomruk silników, przeradzający się w głośny huk.Cztery Spitfire’y przypikowały wprost na nasz namiot, by w pięknym podciąganym skręcie rozejść się do lądowania.- Oj cholera, spruli nam Wyszkowskiego - zawołał zdaleka Kazek, zapominając w podnieceniu o swym „Panie Antoś”.Stach wyciągnął papierosa i dodał:- Nawet nie mogliśmy mu przyjść z pomocą.Został gdzieś z tyłu, pewnie chciał zapolować w pojedynkę.Dopadło go dwóch Szkopów i wykończyło niemal na naszych oczach.Poszedł w dół z czarnym dymem, może udało mu się gdzieś wylądować lub wyskoczyć, jeżeli nie został zabity.-- Dawno wiedziałem, że on zginie - wtrącił Maciek - Młody był, to go poniosło, a szkoda chłopaka.-Nieoczekiwana strata zwarzyła nam humory.Chłopak niewątpliwie zginął niepotrzebnie.Gdyby go chociaż zestrzelono w walce, w większym spotkaniu, kiedy to zawsze można niespodziewanie oberwać, ale tak poprostu zostać w tyle i nie wrócić z lotu.Dużo później dowiedzieliśmy się, że Wyszkowski jednak nie zginął.Wylądował przymusowo na uszkodzonej maszynie po stronie niemieckiej i dostał się do niewoli, gdzie przesiedział aż do końca wojny, by w maju 1945 roku powrócić cało i zdrowo do Anglji.- Panowie, idziemy do mesy na obiad, mamy popołudniu służbę „stand by”, przerwał nasze rozważania Stach.Słońce paliło niemożliwie i siedzenie nieruchomo w samolocie było prawdziwą męką.Ponieważ nie latałem rano, Stach wstawił mnie do służby popołudniu, i choć początkowo wielce byłem tym ucieszony, po godzinnym prażeniu się w upale zdecydowałem, że znacznie przyjemniej byłoby wyciągnąć się na łóżku w namiocie, lub zażyć chłodnej kąpieli w składanej płóciennej wanience.Wszystko jednak ma swój koniec i po dwóch blisko godzinach wyczekiwania telefon z dowództwa Wing’u zapowiedział dla nas nową operację:- Polish Team będzie osłaniał dywizjon amerykańskich Kittyhawk’ow w rejonie Cap Bon - Tunis.-Nabraliśmy szybko wysokości po starcie i skręciliśmy w stronę Sousse, gdzie mieliśmy wyznaczone spotkanie z bombowcami.Skrzydła Kittyhawk’ow zdaleka błyszczały w słońeu i prowadzący nas Wacek nie miał trudności w ich odnalezieniu.Przybraliśmy kierunek północny i omijając nad morzem pierwszy, przyfrontowy łańcuch gór, weszliśmy nad ląd ponad małym portowym miasteczkiem Nabeul.Pogoda powoli się psuła, wysoko ponad nami pojawiły się cienkie warstewki cirrus’ow, poniżej w dole włóczyły się po górach mgły i kłębiaste gęste chmury deszczowe.Zwiększyliśmy czujność, w takiej pogodzie łatwo było o zaskoczenie przez nieprzyjaciela.Patrolowaliśmy już dobre pół godziny ponad poszukującymi celu Kittyhawk’ami, gdy wysoko w górze pojawiły się maleńkie sylwetki samolotów.- Uwaga, powyżej z tyłu maszyny - zaanonsował Wacek, obdarzony niezwykle silnym wzrokiem i wielką spostrzegawczością.Punkciki zniknęły w warstwie chmur i przez pewien czas lecieliśmy w spokoju.- Z tyłu pojedynczy samolot, pikuje na nas - odezwał się znów Wacek.Dostrzegłem dziwną sylwetkę, starającą się atakować naszą lewą dwójkę.Była to włoska Macchi 202, która widocznie nie zauważyła, że było nas sześciu, i odważnie pikowała na dwójkę Maćka.Bez komendy wszystkie Spitfire’y zakręciły ostro w lewo.Włoch dostrzegł już, że popełnił pomyłkę, nie w porę wybierając się ze swoim atakiem i gwałtownie wyciągając, starał się ustąpić z pola walki.Trudno mu było jednak mierzyć się z naszymi szybkimi maszynami.Sześć wydłużonych nosów Spitfire’ow zadarło się do góry i polowanie się rozpoczęło.Byłem na zewnętrznym łuku skrętu i zostałem w tyle.Przeklinając mego pecha przyglądałem się bezsilnie, jak Maciek i Janek Kowalski zaatakowali we dwójkę, jednak w zapale walki przeszkadzając jeden drugiemu i umożliwiając Włochowi uniknięcie ognia szybkim wywrotem.Wacek ściął mu drogę i otworzył ogień prawie pod prostym katem.Przerażony Włoch postawił maszynę „na mordę” i starał się w szaleńczej pice uratować życie.Nadszedł mój moment.Będąc z tyłu, nie byłem skrępowany w ruchach innymi maszynami i szybko znalazłem się teraz na czele pogoni.Pierwszą serję oddałem w prawie prostopadłej pice, zaledwie na 300 yardów od Włocha.Z kadłuba Macchi posypały się jakieś paprochy, ale nie zmniejszył on szybkości, ani nie przerwał pikowania
[ Pobierz całość w formacie PDF ]