[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ten był pusty, ale Robert wciąż czuł woń tranu, któryzazwyczaj wypełniał ładownię.Kapitan był Holendrem, równie przysadzistym i brzydkim jak jego statek,ale za to pewnym i odpowiednim do tego zadania.Przed laty służył na statkachMendozów kursujących między Southampton a Kadyksem, stąd znał angielski.Potem został kolejnym ogniwem w potężnym łańcuchu kontaktów, któresprawiały, że funkcjonowało imperium Mendozów.Kiedy Holender chciałzałożyć własny interes, Beniamin Mendoza pożyczył mu pieniądze na zakuppierwszego wielorybnika.Przez pierwsze pięć lat miał udział w zyskach zprzewozów, ale wciąż pozostawał dług wdzięczności.Podszedł do swegopasażera.- Wygodnie, panie Robercie?- Wystarczająco, kapitanie Graumann.- To dobrze.Przyniosłem coś panu.- Podał mu cynowy kubek.Robertwziął go, spodziewając się znaleźć w nim herbatę, a poczuł smak rumu.-Dziękuję.- Zostawię teraz pana jego myślom.Zawiniemy do portu przedwschodem.Myśli Roberta krążyły wokół ostatniej poufnej rozmowy z ojcem.Tospotkanie było pożegnalne, jakby stary mężczyzna przeczuwał, że mogą się jużnie zobaczyć.Robert poczuł pieczenie na policzkach, to sól z morskiej wody.Może łzy.Nie należał do mężczyzn skorych do płaczu, nie robił tego oddzieciństwa, ale w duszy miał smutek, który walczył z ogarniającym gopodnieceniem na myśl tego, co go czeka.Czuł na szyi ciężar medalionu.Zanimruszył w drogę, przeczytał cały psalm.Był to psalm 137, ten zaczynający się odsłów: „Nad rzekami Babilonu - tam myśmy siedzieli i płakali, kiedyśmywspominali Syjon”.Nie płakał, lecz pamiętał.ROZDZIAŁ ÓSMYPowóz Roberta wjechał na Patio del Recibo przez szerokądwuskrzydłową bramę prowadzącą z Calle Averroes.Woźnica ściągnął cugleprzed ogromnym orzechem, który górował nad wewnętrznym dziedzińcem.Baldachim srebrzystych gałęzi połyskiwał nutą zieleni - lutową obietnicąwczesnej andaluzyjskiej wiosny i cienia, który przyniesie ulgę w letnie upały.Robert otworzył drzwiczki i nie czekając na lokaja, wyskoczył na bruk.Trzech służących w kasztanowo - złotej liberii Mendozów stało w wejściu downętrza pałacu.W jednym z nich rozpoznał Juana, majordomusa.Juan patrzyłnieco podejrzliwie i z pewnym zmieszaniem.- Zamknij tę bramę na ulicę - nakazał Robert.- I dopilnuj, żeby mojekufry zostały natychmiast zabrane do środka, żeby zapłacono woźnicy inakarmiono go, nim odjedzie - skierował się ku drzwiom, którym stróżowalisłużący.- Z całym szacunkiem, senior.Nie uprzedzono nas, że mamy oczekiwaćgościa.A dom jest w żałobie.- To oczywiste.Ja też jestem w żałobie.Nie jestem gościem, Juanie,jestem członkiem rodziny.Robert Mendoza, nie pamiętasz mnie?- Oczywiście, że pamięta, podobnie jak ja - Maria Ortega weszła do patiaprzez niewielkie drzwi po prawej.- Witam, don Robercie.Nie oczekiwaliśmycię, ale witaj.Wyglądała równie znakomicie jak przed dwoma laty.Niemaldorównywała mu wzrostem i - rzecz niezwykła u hiszpańskich kobiet - miałarude włosy i zielone oczy.No i wciąż była tutaj! Ten fakt był najbardziejinteresujący ze wszystkich.- Dobry wieczór, donia Maria.Cieszę się, że znówpanią widzę, żal tylko, że okoliczności nie są szczęśliwsze.- Pański widok rozjaśnia nasz smutek.- Słowa jej brzmiały oficjalnie, alezielone oczy błyszczały figlarnie.Wydała służącym liczne polecenia, a Robertwszedł do domu, nie czekając, aż donia Maria go poprowadzi.Trzy godziny później Maria Ortega siedziała wraz z nim w jednej zmniejszych jadalni.- Uznałam, że tutaj powinniśmy zjeść posiłek.Nie żeby byłomniej uroczyście, wydaje mi się, że tu lepiej można wypocząć po długiejpodróży.- W rzeczy samej - zgodził się Robert.Donia Maria usiadła u szczytustołu, odziana w czarne koronki, jak wdowa pogrążona w żałobie.- Niewidziałem tego pokoju ostatnim razem - rzekł.- Jest uroczy.- W miejscu czwartej ściany wznosił się rząd otwartychłuków wychodzących do patia, gdzie pomiędzy cyprysami przycinanymistarannie przez pokolenia ogrodników szemrała fontanna.- Tak i ja myślę.Czy jest panu wystarczająco ciepło?- Cudownie ciepło.- Piecyk na węgiel drzewny buzował pod stołem.Robert sięgnął po serwetkę i ułożył ją na swoim łonie w sposób, któregonauczył się przy pierwszej wizycie.- Mam nadzieję, że to będzie panu smakować, don Robercie - powiedziałaMaria.- Kucharz jest specjalistą od cerdo adobado.Bez wahania nabił nawidelec spory kawałek peklowanej wieprzowiny.- Wyśmienite.- Przeliczyła sięta bezczelna dama, pomyślał.W kraju, w którym stosy są tak wysokie, zjadłbywszystko, nie tylko wieprzowinę.- Jak się miewa donia Carmen?Maria delikatnie wzruszyła ramionami.Były kremowobiałe, a ich barwępodkreślała czerń sukni.- Bez zmian, jak sądzę.Trudno powiedzieć.Porozmawiajmy o przyjemniejszych sprawach.Proszę mi opowiedzieć o swojejpodróży.Nie była klasyczną pięknością.Jej twarz była zbyt kanciasta, a oczy zbytsprytne, ale emanowała nieodpartym urokiem.Ciemnorude włosy ściągnęła wgruby węzeł, przytrzymywany na andaluzyjską modę przez wysoki gagatowygrzebień, a w uszach miała kolczyki z tymże kamieniem.No i jej figura byładoskonała.Przechyliła się do przodu, dając mu świetny widok na łagodną krzywiznęswego pełnego biustu.Robert odniósł wrażenie, że spodnie ma nazbyt ciasne.Nie było czasu na flirty.Nie teraz i nie z ulicznicą już i tak nadmierniezaangażowaną w sprawy rodziny.Odwrócił wzrok, ale wiedział, że onazauważyła jego reakcję.Robert skinął na lokaja stojącego w cieniu przykredensie.- Więcej wieprzowiny, człowieku.Jest wyśmienita, donia Maria.Sampowiem to kucharzowi.Wymówił się zmęczeniem i przed północą wymknął się do swego pokoju.Był to ten sam pokój co wcześniej, duży i wygodny, z balkonem wychodzącymna kolejne patio.Lampa oliwna paliła się na bogato rzeźbionym stole, któryzajmował jeden róg pomieszczenia.Jej knot był przykręcony, dawała więcniewielki krąg światła.Coś poruszyło się w mroku.Robert odruchowo sięgnął po pistolet, którytrzymał za pasem od czasu, gdy opuścił Londyn.Teraz go tam nie było.Tegowieczoru po raz pierwszy od kilku tygodni zdecydował, że może wieczerzać nieuzbrojony.Do diabła! Przyjdzie mu zapłacić za tę odrobinę samopobłażania.Stworzenie, które pojawiło się w świetle lampy, trafnie rozpoznało ruchRoberta.- Nie musi się pan mnie bać, sir.Trudno byłoby mi się z panemmierzyć.Nie spotkaliśmy się, kiedy był pan tu ostatnim razem.Na ogółtrzymam się na uboczu.Ale jestem przyjacielem.Był karłem, na stojąco z trudem sięgał Robertowi do pasa, a jego głowabyła tak ogromna, że wyglądała, jakby za chwilę musiała runąć ze zbyt wątłychramion.- Kim jesteś? - zapytał Robert.- Co tu robisz?- Nazywam się Harry Hawkins.Znałem pańskiego ojca.- Jesteś Anglikiem? Kiedy poznałeś mojego ojca?- Urodziłem się w tym samym domu co pan.Na Creechurch Lane.Mojamatka była pomywaczką, która pracowała w waszej kuchni.Większość ludzibyła przekonana, że skończę w klatce, pokazywany za pieniądze.Dziękipańskiemu łaskawemu ojcu uniknąłem przeznaczenia [ Pobierz całość w formacie PDF ]