[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Bo ja niczym nie gardzę! – prychnął Kościej i nalał sobie kubek piwa.– Beczki, woły, łój, popiół, smoła – mnie wszystko sposobne, byle zyski niosło.Lecz ze zbójami więcej nie kupczę.To było dobre w porcie, gdzie mi było trzeba na dzień fasoli dwie garście i do kaszy omasty od święta.Ale nie teraz.– Za wysokoś urósł?– Za mała korzyść.– Lichwiarz pochylił się ku niemu nad stołem.– Po co się narażać? Dla tych kilku maneli srebrnych, co je się przytrafi zbójcom ze szlachcianki na trakcie zedrzeć? Nie, jak karku nadstawiać, to za większą cenę.Zgadujesz, stary druhu, dlaczego w mieście nastroje zwarzone jak mrozem, a kiedy kto o mnie wspomni, majstrowie za noże chwytają? Twardokęsek pokręcił głową, ocierając z wąsów resztki żuru.– Bo, widzisz – Kościej poprawił się na ławie i znów sięgnął po dzban z piwem – nie tylko farbiarnie, mydlarnie i kuźnie mamy tutaj sławne, ale i rzeźnie przezacne.Tutaj właśnie szlak zakręca, co się nim skalmierskie woły na południe przepędza.Albo dawniej pędzono, bo od dobrych lat paru w Górach Żmijowych kotłuje się i kipi, jakoby kto żuru war na węglach postawił.Więc teraz się te woły w Książęcych Wiergach zarzyna, ćwiartuje, soli i spławia w dół rzeki aż do morza.Całe setki wołów.Dlatego na nabrzeżu i wedle murów jatka na jatce pobudowana.Szlachetny cech rzeźników tak się pobogacił na owym procederze, że całym miastem trzęsie.Albo trząsł raczej.Bo tak się parszywie złożyło, że łońskiego roku nowego burmistrza rada niecnie obrała.– Pogładził się z lubością po złotym łańcuchu, oznace swej godności.– Twego pokornego sługę, lichwiarza Kościeja.Przepił do zbójcy.Na policzkach wystąpiły mu już czerwone plamy.Twardokęsek pamiętał, że lichwiarz nigdy nie miał mocnej głowy do trunków.– Zacząłem się przyglądać panów rzeźników zyskom i rychło wyrozumiałem, skąd się bogactwo ich bierze.Bo mięso i łój bez taksy z miasta płyną i wszystkie zarobki w kasie rzeźników zostają, a do miejskiej szkatuły ni szeląg złamany nie trafia.Tedym nielekko się wkurwił! – Trzasnął kubkiem o blat.– Bo co to jest? Jak myszy pod miotłą tu siedzą, pana nad sobą nie mają, nikt ich za gardło nie trzyma i podatkami nie gniecie ponad miarę.I jak się, ścierwa, za dobroć wypłacają? Ano tak, że się na pospólnym dobru do woli pasą i jeszcze na dodatek współziomków własnych łupią?– Tak, zawsześ był człek cnotliwy i łupieniu ubogich wielce niechętny – zauważył sarkastycznie zbójca.– Trza ubogich łupić! – Kościej pochwycił za dzban.Ręce tak mu się trzęsły, że więcej pociekło na blat niż do kubka.– Po to, ścierwa, są! Ale to moje miasto i ja tu będę łupił, nie byle rzeźnik moczymorda.A mieliśmy w radzie dwóch rzeźnickich mistrzów, wielkich otłuszczonych matołów.Zapytałem ich grzecznie, skąd owe niedomiary się biorą.Zrazu się jeden z drugim zapierali okrutnie.Mówili, że mnie jaki ladaco w błąd wprowadził rozmyślnie, by dobre imię cechu zohydzić i opluć.Potem zasię orzekli, że pergaminy mają, świętej naszej panienki ręką podpisane, że mogą własną miarą mięso i łój rozdzielać.– Potrząsnął pustyni dzbanem.– Przynieśże panna piwa! – krzyknął przez ramię zbójca, doceniwszy roztropność gospodarza, który zadbał, aby służebna została pod ręką.Wiergowska polityka była mu obojętna, ale rad był niezmiernie, że się Kościej rozgadał i zmiękł od trunku.– I prawdę gadali? – spytał, gdy dziewczyna znikła za drzwiami.– A gdzieżby tam? – Kościej roześmiał się piskliwym pijackim śmiechem.– Nasza święta panienka była niezgorsza cholera i w rozumie nietęga.Jednak dobro pospolitego człowieka bardzo miała na sercu i nigdy by na podobną niesprawiedliwość nie przystała.Ze cztery niedziele wadzilim się jako psy bure nad kością
[ Pobierz całość w formacie PDF ]