[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W oddali widzieli płonące wysoko ognie.Conan zajął pozycje w Górach Goraliańskich, które nie raz już służyły za ostatni bastion oporu akwilońskim królom.Amalryk opuścił swoją kwaterę i niespokojnie krążył po obozowisku.W namiocieXaltotuna migotała upiorna poświata i od czasu do czasu demoniczny wrzask przerywał ciszę, wtórując cichemu, złowieszczemu odgłosowi bębna, który raczej pomrukiwał, niż dudnił.Amalryk, instynktem wyostrzonym przez noc i okoliczności, przeczuwał, że Xaltotun ma przeciw sobie coś więcej niż jedynie fizyczną siłę.Opadły go wątpliwości co do potęgi czarnoksiężnika.Zerknął na palące się wokół ogniska i jego twarz ściągnął ponury grymas.Wraz ze swą armią znalazł się w głębi wrogiego kraju.Tam, pośród tych wzgórz, czaiły się tysiące półdzikich postaci o sercach i duszach pozbawionych wszelkich uczuć i nadziei, prócz szalonej nienawiści wobec najeźdźców i obłąkańczej żądzy zemsty.Klęska oznaczała unicestwienie, odwrót przez wrogi kraj rojący się od żądnych krwi nieprzyjaciół.A rankiem ma rzucić swą armię przeciw najstraszliwszemu wojownikowi ludów zachodu i jego zdesperowanej hordzie.Jeśli Xaltotun i teraz zawiedzie…Z mroku wyłoniło się pół tuzina zbrojnych.Blask ognisk migotał na ich puklerzach i hełmach.Na pół prowadzili, na pół wlekli wychudłą postać w łachmanach.Zasalutowali i zameldowali:— Panie, ten człowiek sam oddał się w nasze ręce i powiedział, że chce mówić z królem Valeriusem.To Akwilończyk.Wyglądał raczej jak wilk — wilk naznaczony zębami potrzasku.Na przegubach i kostkach nóg miał szramy, jakie mogły pozostawić tylko obręcze kajdan.Wielkie znamię, wypalone rozżarzonym żelazem, zniekształcało mu twarz.Jego oczy jarzyły się jak węgle spod zmierzwionych włosów, gdy przygięty do ziemi stał przed baronem.— Kim jesteś, parszywy psie? — zapytał Nemedyjczyk.— Zwij mnie Tiberiasem — odparł tamten, szczękając zębami w mimowolnym skurczu.—Przyszedłem powiedzieć wam, jak schwytać w pułapkę Conana.— Zdrajca, tak? — zagrzmiał baron.— Powiadają, że masz złoto — bełkotał obdartus, trzęsąc się jak liść.— Daj mi trochę! Daj mi trochę, a powiem wam, jak pokonać króla!Jego szeroko otwarte oczy były szkliste, a wyciągnięte, odwrócone dłonie przypominały drżące szpony.Amalryk z niesmakiem wzruszył ramionami.Jednak żadne narzędzie nie było dlań zbyt plugawe, jeśli dzięki niemu miał dopiąć celu.— Jeśli mówisz prawdę, otrzymasz więcej złota niż zdołasz unieść — rzekł.— Jeśli jesteś szpiegiem, każę cię ukrzyżować głową w dół.Prowadźcie go tu.W namiocie Valeriusa baron wskazał na skulonego i otulającego się łachmanamimężczyznę.— On mówi, że zna sposób, jak nam pomóc w jutrzejszej bitwie.Jeśli plan Xaltotuna nie powiedzie się i tym razem, będziemy potrzebowali pomocy.Gadaj, psie.Ciało mężczyzny skręcały dziwne konwulsje.Słowa wydobywały się bełkotliwympotokiem.— Conan rozbił obóz w Dolinie Lwów.Ma ona kształt wachlarza otoczonego stromymi urwiskami.Jeśli zaatakujecie go jutro rano, będziecie musieli pomaszerować w głąb doliny.Nie zdołacie wspiąć się na otaczające ją skały.Jeśli jednak król Valerius raczy skorzystać z mojej pomocy, przeprowadzę go przez góry i pokażę, jak może uderzyć na Conana od tyłu.Jeżeli ma to nastąpić, musimy wyruszyć niebawem.Mamy przed sobą kilka godzin jazdy, gdyż trzeba pojechać parę mil na zachód, później na północ, a potem skręcić na wschód, żeby dostać się do Doliny Lwów od tyłu, tak jak dotarli tam Gundermani.Amalryk wahał się, tarmosząc podbródek.W tych czasach zamętu nie było trudno znaleźć ludzi gotowych sprzedać własną duszę za kilka sztuk złota.— Jeśli mnie zwodzisz, zginiesz — rzekł Valerius.— Wiesz o tym, prawda?Mężczyzna zadygotał, lecz nie spuścił oczu.— Zabij mnie, jeśli cię zdradzę!— Conan nie odważyłby się podzielić swoich sił — zastanawiał się Amalryk.— Będzie potrzebował wszystkich swych ludzi, aby odeprzeć nasz atak.Nie może wysłać żadnych oddziałów, aby zastawiły zasadzki w górach.Ponadto ten nędznik wie, że całość jego skóry zależy od tego, czy zaprowadzi nas tam, gdzie obiecał.Czy taki pies poświęciłby własne życie? Bzdura! Nie, Valeriusie, sądzę, że to uczciwy człowiek!— Albo złodziej większy od innych, bo gotów sprzedać swego wyzwoliciela — zaśmiał się Valerius.— Doskonale.Pójdę za tym psem.Ilu ludzi możesz mi dać?— Pięć tysięcy powinno wystarczyć — odparŁ Amalryk.— Niespodziewany atak na ich tyły narobi zamieszania, a to mi wystarczy.Będę oczekiwał twojego ataku około południa.— Zobaczysz, kiedy uderzę — odparł Valerius.Wróciwszy do swej kwatery, Amalryk stwierdził z ulgą, że Xaltotun wciąż przebywa w swoim namiocie, sądząc po mrożących krew w żyłach wrzaskach, od czasu do czasu przerywających nocną ciszę.Gdy w końcu usłyszał w ciemności szczęk stali i pobrzękiwanie uprzęży, uśmiechnął się ponuro.Valerius właściwie zrobił już swoje.Baron wiedział, że Conan jak ranny lew nawet w agonii kąsa i szarpie.Gdy Valerius uderzy nań od tyłu, Cymeryjczyk rozpaczliwym kontratakiem może zniszczyć nieprzyjaciela, zanim sam padnie.Tym lepiej.Amalryk czuł, że może doskonale obejść się bez Valeriusa, gdy tylko ten utoruje drogę do nemedyjskiego zwycięstwa.Pięć tysięcy jazdy towarzyszącej Valeriusowi składało się w większości z zahartowanych w bojach akwilońskich renegatów.W ciszy rozgwieżdżonej nocy wyruszyli z uśpionego obozu, kierując się na zachód, wzdłuż wielkich, czarnych masywów, piętrzących się na tle nieba
[ Pobierz całość w formacie PDF ]