[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zostawiłem ją i wróciłem do swoich ludzi, którzy czekali na plaży.– Wracamy do domu – obwieściłem.Był jeszcze ranek i mieliśmy przed sobą długi dzień marszu.Marszu do domu.Do Ceinwyn.Do moich córek, w których żyłach płynęła krew królów brytańskich oraz krew królewska ich saksońskiego wroga.Byłem bowiem synem Aelle’a.Zatrzymałem się na zielonym nadmorskim wzgórzu i pomyślałem o tym, jak dziwnie plecie się los.Nie mogłem go zrozumieć.Byłem synem Aelle’a, ale czy ten fakt robił jakąś różnicę? Nic nie wyjaśniał i niczego ode mnie nie wymagał.Los jest niewzruszony.Wracałem do domu.To o Issa pierwszy zobaczył dym.Zawsze miał prawdziwie sokoli wzrok i tego dnia, kiedy stałem na wzgórzu, próbując zrozumieć coś z tego, o czym mówiła mi matka, wypatrzył za morzem dym.– Panie? – powiedział, a ja, zajęty swoimi sprawami, z początku nie zwróciłem na niego uwagi.Czy naprawdę miałem zabić swojego ojca? Czy tym ojcem był Aelle?– Panie! – odezwał się Issa bardziej stanowczym głosem, odrywając mnie od moich myśli.– Popatrz, panie, dym.Wskazywał na południe w kierunku Dumnonii.Przez chwilę myślałem, że biała smużka jest po prostu jaśniejszą plamą wśród deszczowych chmur, Issa jednak był pewien, że to dym, a pozostali włocznicy również tak uważali.– Jest ich więcej, panie – rzekł jeden z nich, wskazując bardziej na zachód, gdzie na tle szarych chmur pojawiła się inna biała smużka.Jeden pożar mógł wybuchnąć przez przypadek.Mógł się zapalić dwór albo suche pole, chociaż w taką deszczową pogodę było to raczej niemożliwe, nigdy w życiu jednak nie widziałem, aby zapaliły się dwa dwory naraz.Chyba że wróg przyłożył do nich pochodnię.– Panie? – naciskał na mnie Issa, który tak jak ja zostawił w Dumnonii żonę.– Z powrotem do wioski – rzuciłem.– Natychmiast.Mąż Linny zgodził się przeprawić nas przez morze.Nie była to długa przeprawa, ponieważ morze w tym miejscu nie było szersze niż jakieś osiem mil.Była to najszybsza droga do domu, chociaż, jak wszyscy włocznicy, wolelibyśmy długą podróż lądem od krótkiej przez wodę.Była to ciężka próba.Wiejący z zachodu rześki wiatr ściągnął nowe chmury i deszcz.Morze wzburzyło się i krótkie fale zaczęły przelewać się przez niską okrężnicę.Walcząc o życie, wylewaliśmy z łodzi wodę, podczas gdy postrzępiony żagiel wybrzuszał się, łopotał i ciągnął nas na południe.Nasz przewoźnik, który nazywał się Balig i był moim szwagrem, oświadczył, że nie ma większej radości niż dobra łódka i silny wiatr, i dziękował Manawydanowi za to, że zesłał nam taką pogodę.Issa jednak rzygał jak kot, a mnie zbierało się przez cały czas na wymioty i byliśmy bardzo szczęśliwi, kiedy wczesnym popołudniem Balig wysadził nas wreszcie na drugim brzegu o trzy lub cztery godziny marszu od domu.Zapłaciłem Baligowi i natychmiast ruszyliśmy dalej przez płaską, podmokłą okolicę.Niedaleko od brzegu znajdowała się jakaś wioska, ale jej mieszkańcy, którzy również dostrzegli dymy i byli przestraszeni, wzięli nas za nieprzyjaciół i pochowali się w chatach.Wieś miała mały kościółek, a właściwie chatę krytą strzechą, z drewnianym krzyżem przybitym do szczytowej ściany, jednak wszyscy chrześcijanie gdzieś odeszli.Jeden z wieśniaków, poganin, powiedział nam, że udali się na wschód.– Poszli za swoim księdzem, panie.– Dlaczego? – zapytałem.– i dokąd?– Nie wiemy, panie.– Patrzył na dymy w oddali.– Czy wrócili Saksonowie?– Nie – zapewniłem go, mając nadzieję, że się nie mylę.Rzednące słupy dymu unosiły się nie więcej niż sześć, siedem mil od nas i wydawało się mało prawdopodobne, aby Aelle lub Cerdyk weszli tak daleko w głąb Dumnonii.Gdyby im się to udało, cała Brytania byłaby już stracona.Śpieszyliśmy się.Pragnęliśmy dotrzeć jak najszybciej do naszych rodzin i przekonać się, że nic im nie grozi.Potem zamierzaliśmy dowiedzieć się, co się stało.Do grodu Ermida prowadziły dwie drogi.Dłuższa wiodła w głąb lądu i zabrałaby nam cztery do pięciu godzin marszu, z czego większość w ciemnościach.Krótsza biegła przez przymorskie mokradła Avalonu; zdradzieckie bagna poprzecinane małymi rzeczkami, trzęsawiska, okolone wierzbami i porośnięte turzycą pustkowia, które czasem podczas przypływu zalewało morze, topiąc nieostrożnych podróżników.Na mokradłach wytyczone były ścieżki.Zdarzały się tam nawet drewniane chodniki, prowadzące do miejsc, w których rosły ogłowione wierzby i w których zastawiano pułapki na węgorze i ryby, nikt z nas nie znał jednak tych przejść.Mimo to wybraliśmy marsz przez zdradzieckie mokradła, ponieważ tędy prowadziła najkrótsza droga do domu.Tuż przed zmierzchem znaleźliśmy przewodnika.Jak większość ludzi na mokradłach, był poganinem i kiedy dowiedział się, kim jestem, z radością zaoferował nam swoje usługi.Z mokradeł mogliśmy widzieć, czerniejącą w oddali w ostatnich promieniach niknącego światła, górę Tor.Przewodnik powiedział, że najpierw będziemy musieli udać się właśnie tam i znaleźć przewoźnika z Ynys Wydryn, który przeprawi nas w trzcinowej łodzi przez płytkie wody jeziora Issy.Padało jeszcze, kiedy opuszczaliśmy wioskę.Krople deszczu szemrały w szuwarach i marszczyły powierzchnię wody w stawach.Po godzinie deszcz ustał i zza rzednących chmur, które pędziły z zachodu, wyjrzał blady, mleczny księżyc.Ścieżka przecinała drewnianymi mostkami czarne kanały, prowadziła obok kunsztownie plecionych pułapek na węgorze i wiła się niezrozumiale przez lśniące w księżycowym świetle błota, na których przewodnik mamrotał jakieś zaklęcia przeciw duchom mokradeł.W niektóre noce, powiedział nam, na tych podmokłych pustkowiach pojawiały się dziwne niebieskie ogniki; były to, według niego, duchy ludzi, którzy zginęli w tym labiryncie wody, błota i turzycy.Odgłosy naszych kroków wypłoszyły z gniazd dzikie ptaki; odleciały, skrzecząc i bijąc głośno skrzydłami.W czasie marszu przewodnik opowiadał mi o śpiących pod mokradłami smokach i upiorach, ślizgających się nocami po powierzchni błotnistych kanałów.Sam nosił naszyjnik z kręgosłupa topielca, jedyny amulet, na którym można było polegać w okolicy nawiedzanej przez takie straszne istoty.Krok za krokiem, rzeczka za rzeczką, zbliżaliśmy się do góry Tor, która wznosiła się coraz wyżej na tle pokrytego postrzępionymi chmurami nieba, aż dostrzegliśmy u jej stóp jasną plamę ognia.Było to światło wielkich płomieni i przez chwilę myśleliśmy już, że pali się kościół Świętego Ciernia, kiedy jednak podeszliśmy bliżej, a płomienie nie stały się jaśniejsze, domyśliłem się, że światło pochodzi od ognisk.Ognisk rozpalonych prawdopodobnie wokół kościoła, aby oświetlić jakieś obrzędy chrześcijańskie, mające zapewnić świątyni opiekę [ Pobierz całość w formacie PDF ]