[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy wyszła, zauważyłem, że trochę kuleje na lewą nogę.W pierwszej chwili ucieszyła się na mój widok i pocałowaliśmy się na zgodę.Wyru szyliśmy w stronę „linii ognia”, gdzie obrzuciła mnie tyloma cegłami (dzięki Bogu, że była takim kiepskim strzelcem).Im bliżej byliśmy domu, tym bardziej zaczynała sobie przypominać o naszej bójce.Widziałem po jej minie, że robiła się coraz bardziej zła.Nie mówiłem jednak ani słowa.Ale Daisy nie była w stanie już dłużej udawać.Nagle wybuchnęła i zaczęła obrzucać mnie najgorszymi wyzwiskami.Stwierdziła, że zrobiłem z niej kalekę i że się na mnie zemści, nawet jeśli by to miał być ostatni uczynek w jej życiu.Bardzo mnie to zaskoczyło, zwłaszcza, że zaczynałem już myśleć, że wszystko jest w porządku i topór wojenny został już na dobre zakopany! Co więcej nasze rachunki były prawie wyrównane.Pokrajała mi przecież kapelusz i rzuciła się z brzytwą na mnie i mojego przyjaciela, a kiedy wróciłem do domu, zaczęła obrzucać mnie cegłami i wszystkim, co tylko wpadło jej w ręce.Gdy więc w tramwaju Daisy zaczęła napastować mnie znowu, pomyślałem sobie: „No, chłopcze, przy gotuj się na kolejną niemiłą scenę”.Na każde jej wyzwisko odpowiadałem podobnym, a prócz tego dorzuciłem jeszcze kilka mocniejszych jako „lag niappe”.Tak właśnie - będąc dziećmi - nazywaliśmy dowody wdzięczności otrzymywane od sklepikarzy, kiedy przychodziliśmy regulować długi rodziców za wzięte na kredyt towary.Dawano nam wtedy herbatniki w kształcie zwierząt czy różne inne nie drogie smakołyki; sklepikarz, który dawał nam najlepsze „lagniappe”, miewał zazwyczaj od nas, dzieci, najlepsze utargi.Tramwaj dojechał do skrzyżowania ulic Melpomeny i Driad, niedaleko naszego domu, a my wciąż jeszcze kłóciliśmy się jak diabli.W drodze do domu natknęliśmy się na policjanta patrolującego okolicę.Na szczęście znał mnie z mojego grania w zespole Kida Ory na licznych benefisach w różnych częściach miasta, więc zamiast wsadzić nas z powrotem do ciupy, puścił nas wolno.- Dippermouth! - zwrócił się do mnie, używając mojego pseudonimu.- Weź ty lepiej żonę do domu, zanim spotka was inny policjant i oboje was zaaresztuje.Zrobiło mi się bardzo miło.Jeden z najsurowszych policjantów w mieście wyraził mi swoje uznanie.Zamiast poczęstować mnie pałką po głowie - jak to było w zwyczajach policji - udzielił mi dobrej rady i ochronił nas.Kiedy tylko znaleźliśmy się z Daisy w naszym dwupokojowym mieszkaniu, postanowiłem szczerze z nią porozmawiać i wyłożyć - jak się to mówi - karty na stół.- Posłuchaj, kochanie - zacząłem - tak dalej być nie może.Jestem muzykiem, a nie bokserem, a ty za każdym razem, kiedy tylko się na mnie rozzłościsz, robisz wszystko, żeby mi rozbić wargi.Dzięki Bogu - dotychczas zawsze udawało mi się tego jakoś uniknąć.Ale mam już tego wszystkiego dosyć.Najlepiej dla mnie i dla ciebie będzie, jeśli się pożegnamy.- O nie! Nie zostawiaj mnie! - wybuchnęła płaczem Daisy.- Wiesz przecież, że cię kocham! Właśnie dlatego jestem taka zazdrosna!Jak już mówiłem, Daisy nie miała żadnego wykształcenia, a ignorant i nieuk zawsze będzie zazdrosny, zły i nienawistny.Każdy medal ma dwie strony, ale ignorant nie potrafi zrozumieć nawet jednej.Daisy doprowadzało często do wściekłości już samo to, że szeptałem komuś coś do ucha.- Ja wiem, że mówisz o mnie, bo na mnie patrzysz - mówiła.Straszne, no nie? Tylko dlatego, że tak dobrze ją rozumiałem, potrafiłem wytrzymać z nią cztery lata tortur i szczęścia - na zmianę.Człowiek musi mieć trochę wiedzy, inaczej ciągle będzie wpadał w tarapaty.Daisy nigdy nie wzięła do ręki gazety, nie mówiąc już o innej lekturze.Na szczęście była kobietą, i to ładną babką.A przecież zawsze najbardziej liczy się właśnie uroda, i już mniej ważne jest to, czy kobieta jest głupia czy nie.Pogodziliśmy się więc i teraz i ciągnęliśmy jeszcze trochę wspólnie ten ciężki wózek.Grałem w tym czasie dużo na pogrzebach w zespole Tuxedo Brass Band.Kierował nim cudowny trębacz i wspaniały muzyk - Oscar (Zost) Celestin Był on również jednym z najfajniejszych facetów, jakich kiedykolwiek widział Nowy Orlean.Grałem w tej orkiestrze jako drugi trębacz.W tym samym czasie mój serdeczny przyjaciel, Maurice Durand, grał w Excelsior Brass Band - również pierwszorzędnym zespole.Liderem i pierwszym kornecistą był tam Old Man Mauret, który prowadził swoich muzyków, jak by to był zastęp aniołów.Wszyscy jego chłopcy dzielnie mu w tym pomagali.Nie byli podobni do muzyków w dzisiejszych zespołach, którzy grają, bo muszą, i wściekają się, że muszą słuchać lidera.Maurice i pozostali chłopcy z zespołów Celestina i Maureta byli całkiem inni.Maurice i ja - obaj wówczas młodzi muzycy - graliśmy zazwyczaj na paradach i pogrzebach w dwóch różnych orkiestrach.Wiele razy go spotykałem i widziałem, jaka u Maureta była pierwszorzędna dyscyplina i jaki szacunek mieli dla niego członkowie zespołu.Tak samo muzycy Celestina lubili swego szefa.Mówiąc o pierwszorzędnych orkiestrach marszowych nie mogę pominąć tej, która była najlepsza z najlepszych - Onward Brass Band.To było niezapomniane przeżycie, kiedy w Dniu Święta Pracy albo w czasie jakiejś innej uroczystości wielki King Oliver z Uptown i stary mistrz Emmanuel Perez maszerowali na czele zespołu grając Panamę, Te wspaniałe momenty stoją mi tak żywo w pamięci, że po tylu latach niczego bardziej bym nie pragnął, jak móc znowu to wszystko powspominać razem z Mauricem, który mieszka obecnie w San Francisco.Rozdział XIW tym czasie zaczynałem już sobie zyskiwać popularność w moim kochanym rodzinnym mieście.Miałem szereg propozycji, aby opuścić zespół Kida Ory, ale przez jakiś czas opierałem się tym pokusom.Pewnego dnia przyszedł do mnie kierownik zespołu, rudy Fate Marable, który od przeszło szesnastu lat grał na wycieczkowym parostatku „Sydney”.Był świetnym pianistą; grał także na małych organach parowych, zainstalowanych na górnym pokładzie statku.Kiedy „Sydney” miał wyruszyć w kolejny „księżycowy” rejs w górę Missisipi, Fate zasiadał do tego instrumentu i grał, aż się pokład trząsł.To był naprawdę doskonały muzyk
[ Pobierz całość w formacie PDF ]