[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I tak to właśnie jest”.„A Saksończycy?” - zapytał pan Talbot.„Nie.Ci przybyli z Germanii.Artur był im solą w oku.Był Brytyjczykiem, spadkobiercą Brutusa.A ta ziemia, jego ziemia, nie może być dobrze władana przez Saksończyków, Duńczyków ani Francuzów, póki nie powróci Artur: póki Walijczyk, człek z naszej krwi, znów nie zasiądzie na tronie”.„I tak też się stało” - wtrącił Artur.„Tak też się stało, kiedy Harry Tudor sięgnął po koronę.A teraz na tronie zasiada jego wnuczka; gdyby Artur mógłby być kobietą, ona by nim była”.Przez chwilę jechali w milczeniu.„Są tacy” - odezwał się doktor Dee - „którzy zaprzeczają, jakoby Artur w ogóle istniał”.„Niech próbują” - stwierdził Artur; jego policzek przywarł do ojcowskich pleców, chowając się pod jego kapelusz.„Niech zajrzą do świętego Hieronima” - odparł jego ojciec - „który pochwalił twierdzenie Ethicusa, że wyspy Albionu, ta wyspa oraz Irlandia, powinno zwać się wyspami Brutannicż, nie zaú Brittanicć.A stary Trithemius powiada, że imperium Artura obejmowało dwadzieścia królestw”.„Ale w owych czasach królestwa nie były tak rozległe” - dodał pan Talbot.„W rzeczy samej, nie były.Niemniej jednak siłą podbił ów Artur wyspy Islandię, Grenlandię i Estotilandię.Które właściwie powinny teraz należeć do naszej królowej, wszystkie te, które znajdują się na mari Brittanico pomiędzy Brytanią a Atlantydą, a nawet Biegunem Północnym”.Artur Dee zaśmiał się głośno.„Tak też rzekłem panu Hakluytowi.I przekonywałem Jej Wysokość”.Artur Dee ponownie się zaśmiał, triumfalnie, i mocniej przywarł do ojca, co sprawiło, że doktor również się zaśmiał, i tak wszyscy trzej jechali, śmiejąc się w twarz słońcu, które wówczas właśnie wychynęło, by po chwili na powrót się skryć.Nim zapadł zmierzch, minęli stojący przy drodze dom i stojącą w drzwiach pod jego opadającym nisko okapem kobietę z dłońmi pod fartuchem.W jej ogródku rosły żonkile oraz pierwiosnki; po ścianie pięło się dzikie wino, kwiaty zaś wyłaniały się nawet spod spleśniałej strzechy niczym z łąki.Uśmiechnęła się do podróżnych.„Dzień dobry, Gammer - pozdrowił ją doktor Dee, wychylając się w ukłonie z siodła.- Jak tam ci się powodzi?”.„Lepiej, gdy wasza wielmożność ma wolę pytać”.„Widzę, że do słupka przytroczyłaś nową kitę”.„Nic nie ujdzie wzroku waszej wielmożności”.„Przenocujesz trzech podróżnych i dasz im kolację? Jeden z nich to jeszcze pacholę”.„Mogę to uczynić” - odparła.- „Mogę dać im białego i czarnego chleba, sera i świeżego piwa; i łoże, całe dla nich”.„Z Upton-on-Severn do Glastonbury biegnie prosta linia” - rzekł pan Talbot.„Zaiste” - odparł doktor Dee.Pojedyncze łuczywo dogorywało przy łożu.Artur spał.Doktor Dee oraz jego krystalomanta siedzieli na jego brzegu; rozmawiali szeptem, żeby nie obudzić chłopca.„Linia prosta” - powtórzył pan Talbot - „którą widać tylko z wysokości.Przez pewien czas będzie ją wyznaczać droga, potem żywopłot; przetnie ją kościół, czy też stojący na rynku krzyż; a potem droga znów będzie biegła po swojemu.Ale można ją ujrzeć jedynie z wysokości, prostą, jakby ją kto wyrysował na ziemi”.„Tak”.„Wydawało się” - ciągnął pan Talbot - „że uniósł mnie do góry.Myślałem, że zemdleję.Ujrzałem tę linię z wysokości”.„Sen” - stwierdził doktor Dee.„To nie było jak sen.Podźwignął mnie na grzbiet.Miał postać.miał postać podobną psu albo wilkowi; kosmaty łeb i łapy o brązowych pazurach.Ale nie widziałem dobrze, jakiego jest kształtu, wydawał się bowiem odziany w szatę z jakiegoś ciężkiego sukna, podobną do mnisiego habitu.Trzymałem się go, kiedy wzleciał do góry”.Wpatrując się w oblicze doktora Dee, pan Talbot dostrzegł zamyślenie.„Nie wiem, czy był to dobry duch, czy nie” - rzekł.- „Od dawna jest przy mnie, nie zawsze w tej postaci.Nie przywoływałem go.Wiem, że to on w różnych postaciach, ponieważ jego oblicze jest zawsze łagodne”.Doktor Dee milczał.„Poprowadziła nas owa linia”- ciągnął pan Talbot.- „Jak gdyby był to rynsztok, którym można potoczyć kamień, albo tor, po którym biegnie chart.Prosta linia.Pędził wzdłuż niej z taką prędkością, że jego brązowy habit trzepotał za nim jako proporzec.A potem zdało mi się, że czuję woń morza”.Zielone nadmorskie wrzosowiska Somerset, zmienne i przepełnione światłem południa, przesuwały się pod nim (Czy był to sen? Doprawdy? Dotknął swego kamiennego słoika, który skrywał pod płaszczem), a po nich, kiedy zaczęli schodzić niżej, ku ziemi - poczuł, jak serce nieprzyjemnie podchodzi mu do gardła - poczęło zbliżać się niskie, nagie wzgórze, wieża, opactwo i ruiny kościoła.Ten, którego się trzymał, wyciągnął przed siebie swą kosmatą rękę, jak gdyby wskazywał to tu, to tam, na południe, wschód, zachód, a wówczas dały się dostrzec wznoszące się sponad lądu figury.Figury, które rozciągały się na ziemi, z niej utworzone, powstałe z wzniesień i spadków wzgórz, załamań zapadniętych dróg, konturów dawnych murów, rzek i strumieni: okrąg olbrzymich istot, człowieka, zwierzęcia, przedmiotu, lasy były im włosami, a lśniące wypiętrzenia skał oczyma bądź zębami; każdą skierowaną ku zachodowi figurę łączył przylegający do nich okrąg.Na chwilę któraś znikała, zmieniając się na powrót w gospodarstwa i pola, po czym ponownie się pojawiała: jagnię, lew, snop pszenicy.„Tak” - odezwał się doktor Dee.- „Jagnię.Lew.Snop pszenicy.A inne?”.„Nie wiem.Ryby.Król.Nie widziałem”.Schodząc powolną spiralą w dół niczym polujący jastrząb, ten, który go niósł, opadł ku kościołowi przy opactwie.Jedna po drugiej owe ogromne postacie zapadły się w ziemię niczym w sen i stały się niewidoczne.„Wtedy mi pokazał.W tym starym opactwie.Miejsce, w którym miałem kopać”.„I wówczas zacząłeś kopać?”.Pan Talbot potarł brew, jak gdyby chciał przywołać to wspomnienie.„Chyba nie.On.Straciłem przytomność.Niczego nie pamiętam.Zabrał mnie stamtąd, a ja obudziłem się z powrotem w domu”.„Lub obudziłeś się, nigdy go nie opuściwszy” - stwierdził doktor Dee.Pan Talbot zerknął ku Arturowi, po czym nachylił się doktorowi do ucha, by pilnie powiedzieć swoje.„Jeśli był to sen, to był on prawdziwy.Pokonałem bowiem potem tę samą drogę pieszo.I był tam kościół, tak jak mi pokazano.Tam znajdowało się owo miejsce, w którym miałem kopać, tam, gdzie stały dwie piramidy.Ale dla pracujących tam kamieniarzy było tak samo, wszystko tak samo.Czekałem, aż zapadnie noc.Kopałem przy księżycu.Znalazłem komnatę, a w niej księgę”.Doktor Dee milczał, nie patrzył też na pana Talbota.Wpatrywał się ze skupieniem we własne złożone na kolanach dłonie.Po chwili wstał i przygasił światło.„Więcej dowiemy się jutro” - rzekł.- „Dotrzemy do opactwa przed południem”.Sporo po północy pan Talbot obudził się, nie pamiętając, gdzie się znajduje, wciąż idąc nad brzegiem Tamizy ze swoją książką pod pachą, czując, że jest ścigany w burzliwą noc i widząc ciemną łódź oraz przewoźnika, sunącego ku niemu ponad powierzchnią wody
[ Pobierz całość w formacie PDF ]