[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Dlaczego nie? To dobra ziemia!Odpowiedział mi, że pracuje dla banku, a bank nie jest agencją nieruchomości.Zwracał się do mnie per panie James.Dni, kiedy byłem w tym gabinecie Wilfem, należały do przeszłości.— To po prostu… — chciałem powiedzieć „żałosne”, ale wolałem go nie obrażać, dopóki istniała szansa na to, że może jednak zmieni zdanie.Raz podjęta decyzja o sprzedaniu tej ziemi (i krowy, będę musiał znaleźć również kupca na Achelois, najchętniej jakiegoś obcego człowieka z woreczkiem magicznej fasoli na wymianę) trzymała się mnie z siłą obsesji.Dlatego nie podnosiłem głosu i mówiłem spokojnie.— To nie do końca prawda, panie Stoppenhauser.Latem zeszłego roku bank kupił farmę Przetrwanie, kiedy wystawiono ją na aukcję.I Potrójne M również.— Sytuacja była zupełnie inna.Ma pan u nas kredyt zaciągnięty pod hipotekę osiemdziesięciu akrów i jesteśmy z tego zadowoleni.To, co pan zrobi z tymi stu akrami pastwisk, zupełnie nas nie interesuje.— Kto z panem rozmawiał? — zapytałem, ale natychmiast zdałem sobie sprawę, że nie musiałem tego robić.— To był Lester, prawda? Chłopak na posyłki Cole’a Farringtona.— Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — odpowiedział Stoppenhauser, ale spostrzegłem, że drgnęła mu powieka.— Myślę, że pańska żałoba… zraniona ręka… czasowo ograniczyły panu możliwość jasnego myślenia.— Och nie.— Zacząłem się śmiać.Był to niebezpiecznie histeryczny śmiech, nawet dla moich uszu.— W życiu nie myślałem jaśniej, proszę pana.Przyszedł się z panem zobaczyć, on lub ktoś inny.Jestem przekonany, że Cole’a Farringtona stać na wynajęcie każdego krętacza, jakiego zechce.I zawarliście układ.Jest pan z nim w z-z-zmowie.— Śmiałem się jak nigdy w życiu.— Panie James, muszę pana wyprosić.— Może nawet zaplanowaliście to już znacznie wcześniej — powiedziałem.— Może dlatego, albo przede wszystkim dlatego, tak gorliwie namawiał mnie pan na ten cholerny kredyt hipoteczny.A może kiedy Lester dowiedział się o moim synu, wypatrzył idealną sposobność wykorzystania cudzego nieszczęścia i przyleciał do pana.Może siedział tu, na tym krześle, i mówił: „Obaj się obłowimy, Stoppie, ty weźmiesz farmę, mój klient weźmie ziemię nad strumieniem, a Wilf James może iść do wszystkich diabłów”.Czy nie tak to się odbyło?Nacisnął guzik na biurku i drzwi się otworzyły.To był maleńki bank, zbyt mały, żeby zatrudniać ochroniarza, ale kasjer, który wsadził głowę, należał do rodzaju rosłych byczków.Sądząc po jego wyglądzie, pochodził z rodziny Rohrbacherów.Chodziłem do szkoły z jego ojcem, a Henry był w jednej klasie z jego młodszą siostrą Mandy.— Jakiś problem, panie Stoppenhauser? — zapytał.— Nie, jeśli pan James zaraz wyjdzie — odpowiedział.— Odprowadzisz go, Kevin?Kevin wszedł do środka, a kiedy zacząłem się podnosić z ociąganiem, chwycił mnie za ramię tuż pod lewym łokciem.Był ubrany jak bankier, od góry do dołu, z szelkami i muszką włącznie, ale miał ręce chłopa, stwardniałe i silne.W zdrowiejącym kikucie poczułem ciepło i pulsowanie.— Proszę ze mną, panie James — powiedział.— Nie ciągnij mnie — odparowałem.— Boli mnie w miejscu, gdzie kiedyś miałem rękę.— To proszę ze mną pójść.— Chodziłem do szkoły z twoim ojcem.Siedział ze mną w ławce i zrzynał ode mnie na klasówkach.Ściągnął mnie z krzesła, na którym kiedyś byłem nazywany Wilfem.Stary, poczciwy Wilf, przecież nie jesteś taki głupi, żeby nie wziąć kredytu na hipotekę.Krzesło niemal się przewróciło.— Szczęśliwego nowego roku, panie James — powiedział Stoppenhauser.— I wzajemnie, pieprzony kanciarzu — odparłem.Widok jego zszokowanej twarzy był prawdopodobnie ostatnią przyjemnością, jaka trafiła mi się w życiu.Siedzę tu od pięciu minut, gryzę końcówkę pióra i usiłuję przypomnieć sobie coś miłego, co spotkało mnie od tamtej pory — jakąś dobrą książkę, smaczny posiłek, błogie popołudnie w parku — i nic nie przychodzi mi do głowy.♦ ♦ ♦Kevin Rohrbacher towarzyszył mi przez cały hol.Myślę, że to właściwy czasownik, bo nie do końca mnie ciągnął.Nasze kroki odbijały się echem od marmurowej posadzki.Ściany pokrywała ciemna boazeria.Przy wysokich okienkach kas dwie kobiety obsługiwały ostatnich w tym roku klientów.Jedna z kasjerek była młoda, druga stara, ale obie zrobiły wielkie oczy.Jednak to nie ich przerażenie i chorobliwa ciekawość zwróciły moją uwagę, tylko coś zupełnie innego.Nad okienkami kas znajdowała się listwa wykończeniowa z dębowego drewna, szeroka na prawie dziesięć centymetrów, a po niej biegł…— Uwaga na szczura! — krzyknąłem, wskazując belkę ręką.Młoda kasjerka wydała z siebie cichy krzyk, spojrzała do góry i wymieniła spojrzenie ze starszą współpracownicą.Nie było tam żadnego szczura, jedynie przemykający cień wiatraka zawieszonego pod sufitem.I teraz już wszyscy patrzyli na mnie.— Gapcie się do woli! — powiedziałem głośno.— Napawajcie się tym widokiem! Patrzcie, aż wam powyłażą te pieprzone oczka!Potem znalazłem się na ulicy, wydychając w mroźnym zimowym powietrzu kłęby pary niczym dym z papierosa.— Proszę nie wracać, chyba że będzie pan miał jakiś interes do załatwienia — odezwał się Kevin.— I dopóki nie nauczy się pan uprzejmości.— Twój ojciec był największym oszustem, z jakim chodziłem do szkoły — odpowiedziałem.Chciałem, żeby mnie uderzył, ale on wrócił po prostu do środka, zostawiając mnie samego na chodniku przed moją rozklekotaną ciężarówką.W taki właśnie sposób Wilfred Leland James spędził w mieście ostatni dzień 1922 roku.♦ ♦ ♦Kiedy wróciłem do domu, Achelois w nim nie było.Leżała na boku pośrodku podwórza i wydychała z pyska własne kłęby pary.Widziałem ślady na śniegu w miejscach, gdzie biegła przez werandę, i większe, gdzie wylądowała na ziemi, łamiąc obie przednie nogi.Wyglądało na to, że nawet Bogu ducha winna krowa nie mogła przetrwać w mojej bliskości [ Pobierz całość w formacie PDF ]