[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Swamp darner.Rozdział 22.Wrzuciłem wsteczny bieg, a Paul patrzył na mnie, jakbym zwariował.- O co chodzi? Co zobaczyłeś? - Nie jestem pewien.Cofając, patrzyłem przez tylną szybę.Obserwowałem las.Talbot mówił, że swamp darnery lubią wilgotne, zalesione środowisko.A wśród krążących między drzewami owadów śmigały błękitne iskierki.Przedtem byłem zbyt przygnębiony, by zwrócić na nie uwagę.„Proszę tylko popatrzeć na te oczy! Niesamowite, prawda? W słoneczny dzień widać je z odległości kilometra”.Miał rację.Zjechałem na pobocze.Nie wyłączając silnika, wysiadłem i poszedłem na skraj lasu.Ogarnęła mnie wielka, zielona cisza.Snopy promieni przenikały między drzewami i gałęziami, oświetlając rosnące wśród trawy łany dzikich kwiatów.I nic.- Davidzie, na litość boską, powiesz mi wreszcie, o co chodzi? Paul stał przy otwartych drzwiach.W ustach czułem kwaśny smakrozczarowania.- Na przedniej szybie jest swamp darner.Larwę takiej ważki znaleźliśmy w trumnie Harpera.Myślałem…Umilkłem zakłopotany.Sądziłem, że zobaczę ich więcej.- Przepraszam.- Zacząłem wracać do auta.I nagle zobaczyłem błękitny rozbłysk wśród zieleni.- Tam.- Wskazałem dłonią, czując łomot serca.- Przy powalonej sośnie.Ważka przemykała zygzakiem wśród słonecznych plam, a jej błękitne oczy świeciły jak neon.Teraz dostrzegałem kolejne okazy, zupełnie jakby wybrały właśnie ten moment, by się pojawić.- No, widzę.- Paul wpatrywał się w las, mrugając, jakby dopiero co się obudził.- Uważasz, że to ważne?W jego głosie brzmiała nieśmiała, niemal błagalna nuta i znienawidziłem się za to, że znowu wskrzesiłem w nim nadzieję.Mniejsza o ważki, przecież York nie położyłby zwłok Noaha Harpera tak blisko drogi.A nawet gdyby, jak mogłoby nam to pomóc w znalezieniu Sam.Ale wiedzieliśmy, że York jechał ambulansem właśnie w tym kierunku, a teraz znaleźliśmy także ważki.Nie, to nie zbieg okoliczności.Doprawdy?- Talbot powiedział, że lubią stojącą wodę, prawda? - odezwał się Paul z podnieceniem zrodzonym z desperacji.- Musi być gdzieś w pobliżu staw albo jezioro.Masz mapę w samochodzie?- Ale nie gór.Wczepił palce we włosy.- Może wolno płynący strumień…Zacząłem żałować, że dałem się ponieść wyobraźni.Góry to ponad dwieście tysięcy hektarów dziczy.Z tego co się orientowałem, ważki migrują, więc teraz mogły znajdować się wiele kilometrów od miejsca wylęgu.Ale jednak…Trochę dalej dostrzegłem coś, co wyglądało jak zjazd na gruntową drogę.- Rozejrzyjmy się, co? - zaproponowałem.Paul skinął głową.Chciał podtrzymać choćby najmniejszy cień nadziei.Znowu poczułem wyrzuty sumienia, wiedząc, że pewnie czepiamy się złudzeń.Wróciłem do samochodu i zdjąłem z szyby martwego owada.Kiedy włączyłem wycieraczki i spryskiwacze, woda zmyła ze szkła ostatnie ślady.Jakby wielkiej ważki nigdy tu nie było.Droga, a właściwie gruntowa ścieżka biegła między drzewami.Nie zasłużyła sobie nawet na szutrową nawierzchnię i musiałem zwolnić tak, że ledwie się toczyłem po koleinach i błocie.Gałęzie uderzały w szyby.Z każdym metrem chaszcze stawały się coraz gęstsze.W końcu stanąłem.Przestrzeń przed nami była całkowicie zarośnięta - klony i brzozy walczyły tu o miejsce z rozrośniętymi krzewami wawrzynu.Ta droga nie prowadziła już nigdzie dalej.Paul z wściekłością uderzył w deskę rozdzielczą.- Niech to diabli!Wysiadł z samochodu.Zrobiłem to samo, wciskając drzwi w sprężynujące gałęzie.Rozejrzałem się, usiłując dostrzec kolejnego swamp darnera albo cokolwiek, co potwierdzi, że nie zapuściliśmy się w tę dzicz zupełnie niepotrzebnie.Ale las szydził z nas swoją pustką.Paul patrzył na splątane drzewa i zgarbił się, jakby przytłoczony poczuciem klęski.Nadzieja, która ożywiła go na krótko, zgasła.- To bez sensu - oświadczył z rozpaczą.- Jesteśmy wiele kilometrów od polany, na której York porzucił ambulans.Do diabła, prawie wróciliśmy do miejsca, gdzie miał wypadek.Marnujemy czasNiemal się poddałem.Właściwie byłem gotów wrócić do samochodu, pogodzony z myślą, że zareagowałem zbyt gwałtownie.Ale nagle przypomniałem sobie słowa Toma: „Masz dobry instynkt, Davidzie.Twój problem polega na tym, że mu nie ufasz”.A mimo wszystkich wątpliwości instynkt podpowiadał mi, że tu jest coś ważnego.- Daj mi jeszcze chwilę.Gałęzie nad nami zaszeleściły poruszone wiatrem, potem znowu ucichły.Podszedłem do butwiejącego pnia, obrośniętego bladymi, talerzowa-tymi grzybami, i wspiąłem się na niego.Znalazłem się wyżej, ale niewiele to zmieniło.Poza zarośniętym szlakiem, którym przyjechaliśmy, widziałem tylko drzewa.Już miałem zejść, gdy znów powiał wiatr i gałęzie poruszyły się, szeleszcząc.I wtedy poczułem.Słaby, słodkawy odór rozkładającego się mięsa.Skierowałem twarz pod wiatr.- Czujesz?.- Tak.W jego głosie brzmiało napięcie.Zbyt dobrze znaliśmy ten zapach, by się pomylić.Potem wiatr ucichł i powietrze znów zapachniało tylko lasem.Paul rozglądał się gorączkowo.- Skąd to dolatywało? Wskazałem na zbocze wzgórza.- Chyba stamtąd.Bez słowa zagłębił się przez las.Po raz ostatni spojrzałem na samochód, potem szybko ruszyłem za Paulem.Droga była trudna.Żadnej ścieżki ani szlaku, a my nie mieliśmy odpowiedniego ubrania na taką wycieczkę.Gałęzie szarpały nas, kiedy przedzieraliśmy się po nierównym terenie, gęste kępy krzewów uniemożliwiały marsz w prostej linii.Przez jakiś czas samochód służył nam jako punkt orientacyjny, ale kiedy straciliśmy go z oczu, mogliśmy się opierać jedynie na przypuszczeniach.- Jeżeli pójdziemy dalej, zgubimy się - wysapałem, gdy Paul przystanął, by odczepić marynarkę od niskiej gałęzi.- Nie ma sensu tak się wałęsać.Przygryzając wargę, popatrzył na otaczające nas drzewa.Jego pierś ciężko unosiła się i opadała.Wprawdzie rozpaczliwie chciał, żeby coś doprowadziło nas do Yorka i Sam, ale wiedział równie dobrze jak ja, że źródłem odoru może być martwe zwierzę.Jednak zanim którykolwiek z nas zdążył coś powiedzieć, gałęzie zadrżały, gdy znów dmuchnął wiatr.Popatrzyliśmy na siebie.Poczuliśmy ten sam smród.Był silniejszy niż przedtem.Jeżeli to martwe zwierzę, musiało być naprawdę wielkie.Paul podniósł garść sosnowych igieł i podrzucił, sprawdzając, w którą stronę polecą.- Tędy.Ruszyliśmy, tym razem bardziej pewni siebie.Teraz odór rozkładu roznosił się nawet, kiedy wiatr ucichł.Jakby na potwierdzenie, że idziemy we właściwym kierunku, metalicznie błysnęła przelatująca ważka.A potem zobaczyliśmy ogrodzenie.Częściowo zasłaniały je choinki i krzaki.Drewniany płot miał dwa i pół metra wysokości i na szczycie drut brzytwowy.Deski były zbutwiałe, a przed płotem stało jeszcze starsze ogrodzenie z siatki, teraz zardzewiałej i obwisłej.Zaczęliśmy iść wzdłuż ogrodzenia i miałem wrażenie, że Paula wypełniła jakaś nadzwyczajna energia.Trochę dalej trafiliśmy na dwa wysłużone kamienne słupy od bramy.Przejście zagrodzono deskami.Grunt przed słupami był zarośnięty, mimo to dostrzegliśmy głębokie, równoległe bruzdy.- Koleiny - powiedział Paul.- Jeżeli tu znajdowała się brama, musiała prowadzić do niej droga.Może to szlak, którym jechaliśmy.Jeżeli tak, bardzo dawno z niego nie korzystano
[ Pobierz całość w formacie PDF ]