[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Detonator schowany w czarne okładki Biblii.Dwa miesiące starań.Opłaciło się.Tak jest zawsze.Zbyt pewni siebie giną.Nawet najlepszy Łowca trafi kiedyś na własny pogrzeb – w roli nieboszczyka.Tumany pyłu woli o opadały na świeże gruzowisko warstwą białego miału.Pierwsze podmuchy wiatru – zrodzonego przez wieczorny chłód – podnosiły gdzieniegdzie mglistą kurtynę szarych drobinek.Garnier śmiejąc się krzyknął w stronę ruin bunkra: zapomniałeś o swojej zasadzie.Nie wierz nigdy w dobro! Nawet w dobro Biblii!Odwrócił się i klucząc uważnie wśród poszarpanych głazów ruszył w drogę do kościoła…CIEMNOŚĆ ROZJAŚNI TWĄ DUSZĘCiemno.Żaden szczegół drobną nawet rysą nie łamie absolutnej czerni.Cisza i mrok – parszywe zestawienie.Umysł traci kontakt z ciałem, zapadają grodzie na drogach zmysłów, więzi dostarczające racjonalnych bodźców przestają istnieć.Mózg zmienia się w mechatą gąbkę nasiąkniętą nocą.Brzemię pustki przytłacza wolę na tyle skutecznie, by żadna z myśli nie skrystalizowała się w jasne sformułowanie.Najpierw przychodzi strach, wycieka drobnym strumyczkiem z zakamarków umysłu – tak delikatnym i wiotkim, że bez trudu można wstrzymać jego bieg.Pozorna przewaga przez moment upaja, nawet wzmożona erupcja zagubionego źródła jest tylko powodem do dumy, bałwochwalczym zadowoleniem nad siłą i władzą, która potrafi zdławić serce powodzi.Iluzja.Strach rośnie, rozlewa się po nizinach świadomości jak dojrzała rzeka, potężnieje wzburzoną tonią, aż wreszcie pierwszymi falami uderza w tamy logiki i konsekwencji.I po zmaganiach wielu, w aureoli rozpylonych kropli i pienistych krzewów, gdy kruszy się mocarna epoka, zalewa gniewnymi grzywaczami paniki ostatni bastion spokoju.Obłęd rozwirowanych absurdalnym tańcem myśli przechodzi granice pojmowania – przechodzi wszelkie granice.Rozpuszczone ładunki strachu gonią z niesamowitą prędkością po zakamarkach mózgu, z każdym zderzeniem rozładowując się oślepiającym błyskiem tchórzliwej furii.Jeszcze nie tam i już nie tu.Gdzieś wewnątrz, na granicy równie dobrze oznaczającej gdzieś zewnątrz.Cisza i mrok – parszywe zestawienie.Całkowity brakjakichkolwiek bodźców rodzi pod sklepieniem porośniętym włosami całą gamę wyimaginowanych dźwięków.Delikatne dzwoneczki – zgubione wśród nieskończonych łąk kilka owiec – dyndają brząkliwą melodię, która z harmonii srebrnych brzmień nieuchwytnie przechodzi w miarowy i rytmiczny huk dzwonów- dzwonów wibrujących od każdego uderzenia, rozdygotanych ogromem rodzonego dźwięku, zapamiętanych w spiżowym ryku potężniejących gromów.Nieartykułowany bełkot spierzchniętych warg przywraca spokój, jest z powrotem po obu stronach, w pożodze myśli i ciszy świata poza linią ust.Chwila życia, wyrwany z chaosu fragment rzeczywistości na mgnienie przywraca pamięć własnej jaźni.Ale to nie koniec.Urojenie wróci, choć już inne.Zmieni wysokość tonu, straci znamię rzeczy prostej, złamie kanony utartych dróg, nawet szaleństwo zastąpi całkowitym jego brakiem.Wróci, jestem pewien, przyjdzie ze zwielokrotnioną siłą.Pulsuje w rytm serca czarno rozogniona myśl: kara, kara, kara… Za co? Powinienem wiedzieć – czuję tylko, że we mnie zawarta jest odpowiedź.Przecieka między zwietrzałymi kolumnami logiki, umyka płochliwie przed pogonią skupienia, omija rozsiane z rzadka wyspy pamięci, ale jest – realna i zapisana na ścianach korowych tuneli.Dlaczego? Pytanie, które krąży wokół czarnej myśli.Kara, dlaczego kara? Za tę pięść? Dłoń zwinięta w kułak, nabrzmiała grudami wypchniętych żył, poorana bruzdami ścięgien wzniesie się do uderzenia.Tak będzie.Skąd nadciągają te strzępy wspomnień? Czy są moimi wspomnieniami?Wraca ból, a za nim ciągnie z karawaną diabelskich chochlików strach.Cisza i mrok – parszywe zestawienie.Pierwsze błyskawice przerażenia, ciemniejsze jeszcze od nocy, uderzają w pospiesznie sklejone fragmenty spokoju.Czekanie przeradza się w ucieczkę, ale nie ma już nigdzie oazy błogiej niewiedzy.Trzeba miotać się w zwariowanych pląsach po wnętrzu samego siebie, raniąc stopy o ostry szutr górskiej ścieżki.Górska ścieżka.Nitka wijąca się stromo wśród milczących obelisków.Miarowo odmierzane kroki uderzają o ziemię z bezwzględną precyzją odmierzając mgnienia odległości.W oddali widnieją garby ośnieżonych szczytów, a błękit nieba ścieka ciężkimi kroplami po ich nagich zboczach.Trwanie.Doskonały obraz wieczystego trwania, na przekór wszystkiemu co rozkwita w gwałtownym paroksyzmie życia i równie gwałtownie ginie.To jest obraz ukojenia, ale we mnie wrzał gniew.Więc jednak ja? Szedłem górską ścieżką nie zwracając uwagi na wzór natury, w którym być może ukryto zbawienną radę.Pod stopami chrzęściły skalne okruchy, płuca charkotliwie zaciągały się rześkim powietrzem.Był wczesny poranek.Słońce, które dopiero co oderwało się od ośnieżonego wierzchołka kładło na dróżce długie cienie kamiennych monolitów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]