[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Czymś dostał.Trzy razy.Nie kolbą.– Może odłamki.Walczyliście wcześniej.– Może – mruknął bez przekonania.– Ale może młotek.Po mojemu ktoś go trzasnął od tyłu, potem poprawił dwa razy.A potem podciął gardło.Rozejrzałem się.Dookoła leżało kilkanaście łusek.– Miał beryla.– Rozpoznałem kształt.– Chłopaki zabrali.– Został przy zwłokach? – upewniłem się.Skinął głową.– A amunicja? Też znaleźli?– Cztery magazynki.Plus ten w automacie.Popatrzyłem na ziemię.Była wilgotna, nasze ślady odcisnęły się między kępami rzadkiej trawy.– Płytkie – dotknąłem jednego.– Gdyby ktoś podbiegł i ostro hamował, byłyby głębokie.I zabrałby broń.Bo kiedy używa się noża? Jak ma być cicho.ale tu nie musiało, bitwa przecież.i z braku czegoś lepszego.Mógł go zabić Rosjanin, któremu zabrakło amunicji.Ale taki zwiałby z berylem.Albo chociaż z magazynkami.A ten.Wygląda, że świadomie wybrał nóż.– To by musiał być niezły kozak.Z bagnetem tak szarżować.A z nich kozacy tacy sobie.Podparłem zwłoki kolanem, obróciłem trochę mocniej.Starałem się nie patrzeć w twarz.Był w porządku i chciałem go zapamiętać w tym lepszym, żywym wcieleniu.Śmierć zwykle ograbia ludzi z godności.– Kurwa.– zakląłem.Mimo wszystko miałem nadzieję.– Co?– Widzisz to? – musnąłem palcem zakrwawioną grdykę.– Drugie cięcie.– Patrzył na mnie, marszcząc brwi.Zgiąłem rękę Kosmana i, w zastępstwie poduszki, wsunąłem pod twarz.– Ktoś go ogłuszył a potem zarżnął.Ale mu nie szło.To nie takie łatwe, jak się ma trochę skrupułów.– To nie Rusek – powiedział cicho.– Oni nas albo my ich.Adrenalina aż buzuje.Biegniesz przerażony z nożem na faceta z karabinem, więc jak już ci się cudem uda, to dziesięć razy z samej radości dziabniesz.O zemście nie mówiąc.A ten tu.Nic nie pasuje.Milczeliśmy przez chwilę.– Gość z naprzeciwka – wskazał dom na południu – kłócił się z chorążym.Chciał, żebyśmy poszli.Forsę nawet dawał.Bo mu chałupę rozwalą.Ludzie zauważyli, że tam, gdzie nas nie ma, Ruscy nie niszczą domów.Po co? Dla nich samych to schronienie.A jak skądś strzelać, walą granatami i z dymem puszczają.Tak mówił – wyjaśnił.– No, ten chłop.– Myślisz, że to on Kosmana.?– Nie wiem.Ale akurat bym się nie zdziwił.Kurde, w czwórkę dorosłych na dwóch pokojach mieszkamy.Za własną chałupę duszę bym.Dom to.no, bardziej się tylko życie liczy.Bo to też jakby życie.Bez domu nie ma rodziny.Miał, statystycznie biorąc, całą połówkę pokoju.Ja, kiedy to wszystko się skończy, nie będę miał ani kawałka.– Ktoś jeszcze tu był?– Łącznik z esdeesu się kręcił.Poseł co chwila kogoś przysyła.I ta Rosjanka, Olga.No i nasi.– Żołnierze?– Jak go znaleźliśmy, Grochniarz od razu zbiórkę zarządził.Chyba.no, nie wiem, czy ich nie namawia, żeby wiać.Też Kosmanowi coś tam burczał.Od zawsze.Wkurwiony jest, że go powołali, to psioczy.Kiepsko to wyglądało.– Poprzesz mnie? – popatrzyłem mu w oczy.– Co pan chce zrobić? – sposępniał.Zacząłem od tego, co łatwiejsze.Co nie znaczy: łatwe.Niełatwo rozebrać trupa z kamizelki kuloodpornej i nałożyć ją na siebie, starając się równocześnie okazywać zmarłemu szacunek, nie hałasować i trzymać możliwie blisko ziemi.– Jakbym się mocno sprężył – powiedziałem, nakładając hełm – też bym miał córkę w ogólniaku.– Że jak? – zapytał starszy szeregowy Grochniarz.Siedział na odwróconym wiadrze pośrodku stodoły, wpatrując się we mnie z niedowierzaniem.– Przejmuję dowodzenie – powtórzyłem.I dopiero teraz dodałem: – Jako świeżo zmobilizowany kapitan rezerwy.Zachodniej flanki pilnował pozostawiony na podwórzu BWP, wschodniej erkaemista, ustawiony przy okienku – choć on akurat mało czujnie, jako że, wzorem kolegów, gapił się na mnie.Paczoch z Olgą byli podwórze dalej.Drugi bewup wspomagał pospolite ruszenie obok posterunku.Cała reszta plutonu Kosmana stała i siedziała przede mną.Łącznie z Dudziszewskim – pięciu.Wąsaty Grochniarz, Jaworski, spec od kopania lekarek, w kamizelce, z której nadal sterczał pocisk Marzeny, długonosy Kurpianis i sanitariusz Kłosek.– Pan? – roześmiał się, prawie szczerze, Łabiszewski.– Regulamin – wzruszyłem ramionami.– W sytuacjach wątpliwych komendę obejmuje wyższy stopniem.– Bez jaj – burknął Grochniarz.– A może on? – wskazał głupawo uśmiechniętego Jasia, nieśmiało stojącego w progu.– Na komendanta to akurat mnie wybrano – przypomniał Łabiszewski.– Nie mówiąc o tym, że reprezentuję najwyższą w tym państwie władzę.Niech pan będzie poważny.– Jestem.Zapomniałeś? – Zdjąłem sztucer z ramienia.– Poważnie palnąłem w łeb Raguziakowi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]