[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na początku pierwszych nawisów na grani Peuterey przychodzi znowu moja kolej na prowadzenie.(Postanowiliśmy wziąć ze sobą tylko moje raki, by jak najbardziej zmniejszyć ciężar).Jest jednak piekielnie gorąco, śnieg mokry, a nawisy niebezpieczne, tak że gdy tylko nadarza się po temu okazja, uciekamy stromym zboczem na skałki, by na nich bezpiecznie czekać, aż wieczorne zimno zetnie cienką warstwę śniegu, leżącą na szczerym lodzie.Popołudnie mija spokojnie.Z zainteresowaniem obserwujemy dwóch alpinistów, którzy powoli idą do góry i nagle pojawiają się na „szypułce" Poire, a w chwilę potem zatrzymują się prawdopodobnie z tych samych powodów co my.Około 16.30 słońce chowa się za grań Mont Blanc i od razu chwyta mróz.Ruszamy z miejsca.Na grani coraz napotykamy stare ślady, które próbuję rozbijać czekanem, aby wygodniej było iść.Ale szybko z tego rezygnuję, bo Gobbi, choć nie ma raków, daje sobie świetnie radę.Jesteśmy w doskonałej formie, idziemy szybko do góry.Stajemy na szczycie Mont Blanc di Courmayeur o 18.10.Dosięga nas tu silny mroźny wiatr, który szybko zmusza do ucieczki.Podchodząc do głównego szczytu Mont Blanc wspominamy najpiękniejsze chwile tej naszej drogi i innych poprzednich wypraw.Jesteśmy szczęśliwi.— Trzy lata temu — powiedział Gobbi — weszliśmy stąd na szczyt w dwadzieścia minut.Tym razem stanęliśmy tam w dwanaście minut, a o zmierzchu byliśmy już w schronisku Grandes Mulets.Szczęście dodało nam skrzydeł.La Poire (Gruszka)Wrzesień jest zwykle miesiącem idealnym do pięknych wspinaczek w masywie Mont Blanc.Pogoda utrzymuje się długo, warunki w górach są bardzo dobre.Ale może dlatego, że mało osób wie o tym, pusto jest na Mont Blanc w tym okresie, wobec czego i przewodnicy alpejscy muszą uważać sezon za zamknięty.Nie należy jednak zapominać, że przewodnik jest nade wszystko alpinistą, że często jego pasja i ambicje są co najmniej równe ambicjom tych, których prowadzi wśród szczytów i lodowców.We wrześniu zatem zaczyna się dla przewodnika prawdziwy sezon alpinistyczny, który trwa aż do początku następnego lata.Jest 10 września 1957 roku.Od kilku dni utrzymuje się piękna pogoda, a warunki w górach są doskonałe.Księżycowe noce jasne są niemal jak dzień.Trudno marzyć o lepszych warunkach do przejścia niewdzięcznej, napawającej lękiem, a jednocześnie najbardziej przeze mnie w ostatnich dwóch latach upragnionej drogi przez Poire, która prowadzi ścianą Brenvy na szczyt Mont Blanc.Równie ważkie powody do przejścia tej drogi ma Marcello Bareux, który rok temu przeżył jedną z największych tragedii alpejskich w samym sercu tej ściany.Zginęło wówczas trzech alpinistów porwanych lawiną lodową, a wśród nich wuj Marcella, wielki przewodnik Arturo Ottoz.Ocalał tylko Marcello.Sprawiał wówczas wrażenie człowieka złamanego na zawsze.Tylko czas mógł go uleczyć.Minął rok i Marcello poczuł nieodpartą konieczność powrotu do tej ściany.Dowiedziawszy się o moich zamiarach, wyraził chęć zostania moim towarzyszem liny na Poire.Wyruszamy.Jest już ciemno, gdy o 19.30 dobijamy do biwakko na przełęczy La Fourche.Ku naszemu zdumieniu, zważywszy porę roku, zastajemy to małe blaszane pudełko zapchane alpinistami.Rozpoznajemy naszego kolegę Francuza Pierre Juliena, który wyjaśnia przyczyny tego niezwykłego tłoku.Są to najlepsi uczniowie Ecole Nationale d'Alpinisme, którzy mają za zadanie egzaminacyjne przejść w kilku zespołach drogę Major.W tych warunkach po skromnej kolacji kładziemy się na krótki spoczynek zwinięci w kłębek między nogami Davaille'a i Bernaux, którzy przyszli nieco wcześniej od nas.Trochę powodowani przezornością, a trochę, by przerwać to mało wygodne i denerwujące oczekiwanie, wychodzimy z La Fourche już o 22.30.W godzinę później przy świetle księżyca dochodzimy do Colle Moore, tej bramy wiodącej do piekielnego królestwa Brenvy.Od tego punktu zaczynają się prawdziwe wielkie trudności cechujące wszystkie drogi prowadzące przez tę ścianę.Dojście do właściwej podstawy Poire nie nastręcza większych trudności technicznych, mimo że trzeba przekroczyć strome żleby, wypełnione czarnym lodem.Natomiast najważniejszą umiejętnością jest tu dokładna znajomość lodowej struktury tego typu gór, ocena przeróżnych zachodzących w nich zjawisk, zmiennych w zależności od pory roku, dnia, a co za tym idzie od stanu lodu, śniegu i warunków atmosferycznych.Alpinista, nawet gdy uzna warunki w ścianie za zadowalające, nawet gdy przedsięweźmie wszystkie środki ostrożności, to i tak w głębi duszy zdaje sobie sprawę z ogromnego niebezpieczeństwa, jakie nań czyha w każdej chwili na tym siedemset-metrowym urwisku.Jest to uczucie niezwykle emocjonujące, będące prawdziwą próbą woli i odwagi.Po ścianie Brenvy toczą się tak potężne i przerażające lawiny lodowe, iż chmury wzbijane przez nie sięgają niekiedy czterystu metrów wysokości i pięciuset metrów szerokości.Żadna skała, nawet najbardziej przewieszona, nie jest w stanie osłonić przed tą furią.I choć z Bareux znamy te kataklizmy, choć wiele razy obserwowaliśmy je z daleka, mimo to przy każdym napotkanym występie skalnym łudzimy się, że znajdziemy pod nim osłonę, i za każdym razem zatrzymujemy się, by złapać oddech, zanim puścimy się znowu biegiem przez kolejny oblodzony żleb.Mieliśmy zamiar związać się na Colle Moore, ponieważ nie było to jednak absolutnie konieczne, nie pamiętaliśmy o tym.Byliśmy przecież obaj przewodnikami i lepiej nam się szło bez liny.Czuliśmy się bardziej swobodni i pewni.Szybciej, niż przewidywaliśmy, stanęliśmy u brzegu wielkiego centralnego kuluaru, najgroźniejszego ze wszystkich, tego właśnie, w którym Bareux przeżył ów tragiczny wypadek.Zatrzymuje się na krótki odpoczynek.Wiem, że w tym miejscu nastąpi szczytowy moment kryzysu u mego towarzysza, jednocześnie jestem pewien, że odnajdzie on spokój tylko wówczas, gdy osiągnie drugi brzeg żlebu.Nie mam pojęcia, jak się zachowa.Nagle bez słowa rzuca się biegiem w przepaścisty kuluar.Przez ułamek sekundy ogarnia mnie paniczny strach, biegnę za nim co tchu.Słysząc jednak łkanie, nie śmiem się do niego odezwać.Nie pozostaje mi nic innego, jak iść jego śladem.Bareux musi sam przezwyciężyć swój kryzys.W tym stanie niesłychanego wzburzenia rozpoczął on powietrzną ewolucję i jakby miał skrzydła u nóg, biegnie na urwistej ścianie, biorąc wszystkie przeszkody.Lód jest miejscami tak twardy, że nie mogą się weń wczepić nawet przednie zęby raków, które ślizgają się po szklistej powierzchni z przeraźliwym zgrzytem, krzesząc iskry w zetknięciu z kamykami.W głębi duszy, mimo bezgranicznego zaufania do mego towarzysza, pragnę tylko jednego — aby jak najszybciej skończył się ten koszmar.Gdy zbliżamy się do pierwszej skalnej krawędzi Poire, biała tarcza księżyca chowa się za czarny kontur Pilier d'Angle, zostawiając nas w cieniu.Zapalamy lampki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]