[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Również biały, drewniany kościół na kwiecistym skwerze był taki, jak się spodziewał.Spytał o drogę człowieka, który wygaszał latarnie uliczne.Okazało się, że szkoła Melona jest dwadzieścia kilometrów za miastem.Zostawił kufer w przechowalni i ruszył w drogę.Droga z Ellsworth wiodła w cieniu klonów i pachnących sosen.Słyszał pianie kogutów.Pomyślał o Docencie i przypomniał sobie jego dowcip o kurze.Spojrzał na swoje samodziałowe spodnie.Był w surducie od najlepszego krawca w Chicago.W torbie miał zmianę bielizny i szczotkę do włosów z perłowym uchwytem.Kura była na pewno przerażona wchodząc na drogę, bez względu na to, ile razy już to robiła.Szamotanina skrzydeł, pierze unoszące się w powietrzu, gdakanie.Kilka mil za miastem droga wyszła z lasu.Na horyzoncie ocean lśnił różnymi odcieniami błękitu.Kilkadziesiąt metrów niżej fale rozbijały się o skalisty brzeg.Wytarł dłonie o spodnie.Kłopot w tym, pomyślał z irytacją, że po przejściu na drugą stronę robisz z siebie durnia - dotyczy to i kury, i człowieka, ale co w tym śmiesznego?Dochodziło południe, kiedy ujrzał zabudowania.Była to duża konstrukcja, którą tworzyły trzy przypominające stodoły budynki dołączone do tyłów niewielkiego piętrowego wiejskiego domku.Okrążył kompleks, zanim uznał jedno z wejść za główne.Nikt mu nie otworzył.Nikt nie odpowiedział na pukanie do drzwi drugiej stodoły.Walczyły w nim uczucie ulgi i rozczarowania, kiedy zapukał do trzecich i usłyszał czyjeś kroki.Drzwi się otworzyły.Przyglądała mu się drobna, niska kobieta w spodniach.Na ramionach miała kolorowy szal z frędzlami, które sięgały jej poniżej pasa.Miała ospowatą twarz; tak jak Docent.- Słucham - odezwała się.Jej palce pośpiesznie odgarnęły ze skroni kosmyk włosów, który się nie zmieścił w gumce na karku.Było takich kosmyków więcej.Wyglądały jak pióra.- Nazywam się Carrick.Chciałem.- Carrick? - wysunęła głowę.- Carrick? Czyżby Johnny Carrick?- Tak.Chciałem.- To ty jesteś Johnny? Kolega Raynera? - Odwróciła się gwałtownie i krzyknęła: - Seb! Seb! Chodź tu! Jest tu Johnny! Przyjechał w odwiedziny.- Odwróciła się do Johnny’ego i wzięła go za rękę.- Tak się cieszę.Co tam.? - Nie skończyła pytania, a już zadawała kolejne: - Przyjechałeś po.? - Trzecie zadała, zanim skończyła drugie.- Jaką miałeś.? - Docent też nie kończył zdań, kiedy się denerwował.Pokój, do którego go zaprowadziła, zajmował całą dolną kondygnację jednej ze stodół.W rogu była kuchnia.Dwie kobiety w fartuchach stały przy wysokim blacie połączonym z piecem.Osiem osób siedziało przy stole, który zajmował prawie całą środkową część pomieszczenia.Honorowe miejsce zajmował gruby mężczyzna.Usiłował uwolnić się od krzesła, na którym siedział.- Nie tak szybko, Helen - powiedział, odpychając mebel, który z hukiem runął na podłogę.- Człowiek nie odpowie na tyle pytań naraz.Zwłaszcza że właściwie ich nie zadałaś.Proszę, proszę.Johnny do nas przyjechał.Nareszcie.Ja jestem Sebastian.Jonathan uścisnął wyciągniętą dłoń.Wpatrywał się w dużą głowę i rumianą twarz w poszukiwaniu znajomych rysów.Nie znalazł ani dołeczków, ani przekornego uśmiechu.Rozpoznał tylko koślawy chód płaskich stóp i siateczkę naczyń krwionośnych na fioletowawym nosie.- Witam, witam.Detta, daj nakrycie Johnny’emu.Posuń się, Mały - powiedział do tyczkowatego chłopaka, skulonego na krześle obok.- Szybko.Dzisiaj będzie tu siedział Jonathan.Detta, nóż i widelec.Talerz.- Spojrzał na Jonathana.- Siadaj, siadaj.Chcesz wina? Mięsa? Ziemniaków? Helen, dlaczego nic nie jesz?Jedna z kobiet w fartuchu przyniosła Jonathanowi pełen talerz jedzenia i dużą szklankę czerwonego wina.Sebastian postawił krzesło na miejsce i usiadł.- A teraz, Johnny - mówił z eleganckim angielskim akcentem, który Docent tak często przedrzeźniał - jak długo możesz u nas zostać? Pozwól, że przedstawię ci domowników - mówił z dobrotliwym uśmiechem.- To jest Mały.- Umilkł.Spojrzał na talerz Helen i nabił sobie na widelec kawałek ziemniaka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]