[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niemiec z ulicy Coronari nic powtarzał już Mein Gott, choć, owszem słyszałem, jak rozmawia po niemiecku z kobietą, która niezmiennie pokazywała mi w wizjerze umalowane oko i wyciągała ku mnie drapieżną rękę.Oczywiście podczas naszych cotygodniowych spotkań starałem się dojrzeć w księciu agenta Świętego Przymierza Nicolasa Estorziego, który wykradł hitlerowcom sztabki złota warte trzy miliony marek, jednak natychmiast odrzucałem tę hipotezę, bo w gestach i zachowaniu Junia nie było śladu lęku, bo w niczym się nic zmienił, bo dewiza na jego czarnej koszuli nadal głosiła, jak niewiele znaczy śmierć dla kogoś, kto umiera mężnie.Nie, Junio nie był Nicolasem Estorzim.Również Montse dotrzymała obietnicy i odwiedzała mnie, kiedy tylko mogła.Przez dwadzieścia dni, od śmierci Piusa XI do wyboru jego następcy, nosiła ścisłą żałobę.Nie przeszkadzało mi to skraść jej od czasu do czasu całusa, w niepowstrzymanym porywie miłosnym silniejszym nawet od mojej własnej woli, by powtórzyć owo pierwsze zetknięcie naszych ciał.Ale żaden późniejszy pocałunek nie mógł się równać z tamtym, żaden uścisk nie był równie zmysłowy.Montse nie sprzeciwiała się, oddawała mi, że tak powiem, swoje ciało, choć myślami była gdzie indziej - przygotowywała się do powrotu do Barcelony.- Przecież ci powiedziałam, że nigdy się już nie zakocham - mówiła na swe usprawiedliwienie, wyczuwając moją desperację.Ale za jej zimną obojętnością krył się przejmujący ból spowodowany rychłym wyjazdem.Myślę, że w głębi duszy podziwiała mnie za to, że postanowiłem nie wracać do Hiszpanii, i czuła, że wyjeżdżając, zdradza samą siebie, i to właśnie teraz, gdy Rzym stał się miastem jej dorosłości.Przeczuwała, że podobnie jak ona sama, również Barcelona przeszła w wyniku wojny głęboką przemianę i mogą się nie poznać (używam liczby mnogiej, bo uważam miasto za istotę żywą).Więc jeśli Montse obawiała się spotkania ze swą przeszłością, ze wspomnieniami, z ulicami dzieciństwa, oszpeconymi widocznymi śladami wojny, to dlatego, że procesy zsyłające katharsis udowadniają nam często, iż nie przynależymy już do jakiegoś miejsca, gdyż zmianie uległy założenia nadające sens naszemu życiu.Natłok zdarzeń, niekiedy jednoczesnych, nie pozwolił mi zauważyć, że po kapitulacji Katalonii brakowało tylko, by poddał się Madryt, a wojna w Hiszpanii dobiegłaby końca.Nastąpiło to dwudziestego ósmego marca, co generał Franco potwierdził pierwszego kwietnia ostatnim komunikatem z frontu.Do tamtej pory „zbiegowie” zdążyli już spakować swój dobytek i wypatrywali tylko okazji, by wsiąść na statek w Civitavecchii i odpłynąć do Barcelony.Były to dla nas obojga dni pełne niepokoju i czyhającego na każdym kroku lęku o najbliższą przyszłość, kiedy cień straconych szans deptał nam po piętach, choć żadne z nas nie miało odwagi wspomnieć o rozstaniu.Woleliśmy mamić się myślą, że najlepiej, by pożegnanie nas zaskoczyło i nie dało nam czasu do reakcji.Pewnego kwietniowego ranka, zakomunikowawszy mojej gospodyni, że czeka pod bramą, Montse powiedziała mi po prostu:- Wyjeżdżam.Wracam do Barcelony.- Kiedy? - zapytałem, wciąż nieświadomy, że wyjazd może być natychmiastowy.- Statek odpływa dzisiaj po południu, o piątej.- Będziesz do mnie pisać?- Listy zadałyby ci tylko ból.- Podobnie jak ich brak.- Wiem, ale potrwa krótko, czas go ukoi.Zapomnisz o nmj zapomnimy o sobie.- Ale ja cię kocham! - krzyknąłem, chwytając ją za nadgarstki i na próżno starając się zatrzymać.- Puść, to boli! - jęknęła.- Zostań ze mną, błagam!- Nie mogę.Przynajmniej na razie.- Powiedz, czego się boisz?- Niczego się nie boję.Ostatnio bardzo wiele się zdarzyło muszę uporządkować myśli i uczucia, a mogę to zrobić tylko w Barcelonie.- Dlaczego akurat w Barcelonie? - zapytałem.- Bo tam jest mój dom, bo wszyscy mamy przeszłość, a mnie odebrała ją wojna.- A co powiesz o przyszłości?- Nic.Nikt nie zna przyszłości.Raptem poczułem, że odległość między nami się powiększa, jakby Montse odbiła już od brzegu, a ja jakbym stał na molo i patrzył w ślad za nią.Potem, pocałowawszy mnie w policzek - był to pocałunek wilgotny i zimny niczym muśnięcie morskiej bryzy - dodała:- Lepiej pożegnajmy się tutaj.Uważaj na siebie, José Maria.Żegnaj.Spuściłem oczy, by pogodzić się z jej słowami, a gdy znów na nią spojrzałem, Montse zaczęła się już oddalać.Teraz moje uczucia uległy radykalnej zmianie: złapały mnie mdłości, jakbym to ja stał na pokładzie i wszystko falowało pod moimi stopami, a Montse oddalała się powoli ulicą Giulia.Najpotworniejsze było to, że nijak nie mogłem jej już dogonić.Nasze rozstanie wydawało się nieodwracalne.Nasze ruchy były niezależne, skierowane w przeciwnych kierunkach.Nawet gdyby statek zatonął albo Montse rzuciła się do morza, nie moglibyśmy się już połączyć.Wszystko było stracone.O drugiej po południu, wciąż poruszony tym, co się działo, stanąłem na początku Ponte Sisto, skąd roztaczał się najlepszy widok na akademię.Montse lada chwila miała opuścić budynek, może nawet już to zrobiła.Nijak nie mogłem dojrzeć z mostu, czy ktoś wchodzi, czy wychodzi, nie miało to jednak znaczenia.Chciałem po prostu ocalić wspomnienia, pozostawione w tych murach, nim upływający czas przemieni je w widma.Mimo to w najgłębszym zakamarku mojego jestestwa tliła się nadzieja, że Montse zmieni zdanie i lada moment wyłoni się na przeciwległym końcu mostu.Stałem tak bez ruchu, aż tramonto ustąpił miejsca mrokom nocy, która opadła na Rzym niczym ciężka kurtyna.Dopiero wtedy dałem za wygraną.Pomyślałem, że wyjazd Montse zostawia mnie na łasce widm przeszłości.Cześć druga1Wyjazd Montse udowodnił mi coś, o czym myślałem wielokrotnie: że miasto to przede wszystkim stan ducha [ Pobierz całość w formacie PDF ]