[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Przed dwudziestu laty miałeś bojowy charakter.Kent wpatrzył się pilnie w twarz grubasa i doznał wrażenia, że jego blade oczy nabierają przy tych słowach ciemniejszej barwy.— Bojowy charakter! — powtórzył.— Większość ludzi zresztą miała bojowe charaktery w owych czasach złotej gorączki.Włócząc się po kniei słyszałem niejedną dawną opowieść.Niektóre wstrząsnęły mną po prostu.Ludzie ówcześni z pogardą patrzyli w oczy śmierci.Tyś do nich należał, Paluch.Opowiadano mi dzieje pewnej zimy arktycznej.Zachowałem opowieść dla siebie sądząc, że wolisz, by poszła w niepamięć, w przeciwnym razie sam byś innym powtórzył.A teraz prosiłem cię, byś do mnie przyszedł.Wiesz, o co chodzi.Czeka mnie albo stryczek, albo cela więzienna.Oczywiście każdy na moim miejscu szukałby ratunku u przyjaciół.Ja jednak zwróciłem się jedynie do ojca Layonne.Przyjaźń, ten rodzaj pozornej przyjaźni, jaką znamy dzisiaj, nic nie pomoże.Dlatego posłałem po ciebie.Nie myśl, że chcę odgrzebać tajemnice, które są dla ciebie święte.Boże broń! Muszę wszakże, byś wszystko zrozumiał, sięgnąć do dawnych czasów.Pamiętasz.nie mogłeś zapomnieć.Ben Tatmana?.Gdy Kent wymówił to nazwisko, którego dźwięku Brudny Paluch nie słyszał od ćwierćwiecza niemal, dziwny dreszcz wstrząsnął postacią domorosłego prawnika.Jego otyłe ciało nabrało prężności, tłuszcz przeobraził się w muskuły a leniwe ręce zwolna zwarły się w sękate pięści.Znikło gwiżdżące, astmatyczne sapanie.Głos, który teraz dał się słyszeć, był po prostu głosem innego człowieka.— Słyszałeś o Ben Tatmanie, Kent?— Mówiono, że to się zdarzyło lat temu dwadzieścia, może więcej.Ten Tatman był podobno żółtodziobem z San Francisco — urzędnikiem bankowym bodaj — a przybył na północ w poszukiwaniu złota razem z młodą żoną.Nie zbywało mu na odwadze, a jak opowiadano, każde z nich wielbiło nawet ziemię, której dotknęły stopy drugiego.Kobieta sama uparła się, że będzie towarzyszyć mężowi.Oczywiście ani podejrzewali, co za los ich czeka.Ale przyszła ta okropna zima w Los City.Wiesz lepiej ode mnie, Paluch, co się wtedy działo.Żywność nie przybyła na czas.Śnieg natomiast spadł przedwcześnie, więc Los City zmieniło się w piekło głodowej śmierci.Warunki ustalały na poczekaniu nowe prawa.Mogłeś zabić człowieka i przy sprzyjających okolicznościach jakoś się wymigać.Ale jeśli ukradłeś choćby kawał suchara czy garnek fasoli, wyprowadzano cię na skraj osady i kazano iść precz.A wyrok ten równał się wyrokowi śmierci — okropnej śmierci z głodu i zimna.Tatman złodziejem nie był.Lecz widok młodej żony coraz słabszej z braku żywności, lęk, że powali ją grasujący w osadzie szkorbut — pchnęły go do kradzieży.Nocą włamał się do jakiejś chaty i ukradł dwie puszki konserwowanej fasoli oraz miskę ziemniaków — łup cenniejszy niż tysiąckrotna waga w złocie.Schwytano go.Oczywiście, żona robiła, co mogła, ale był to czas, gdy uroda i łzy kobiece nie znaczyły nic zgoła.Tatmana wyprowadzono na skraj obozowiska, dano mu koc, fuzję i ani kruszyny pożywienia.Kobieta, odziana jak do drogi, stanęła u jego boku, gdyż chciała zginąć z nim razem.Ze względu na nią właśnie Tatman kłamał do ostatniej chwili, przysięgając, że jest niewinny.Lecz fasolę i kartofle znaleziono w jego chacie, co było dowodem dostatecznym.Jednak właśnie gdy mieli zniknąć w zawiei idąc w paszczę śmierci, raptem.Kent urwał wstając, podszedł do okna i stanął spoglądając na rzekę.— Wiesz, stary — podjął opowieść na nowo — bywa nieraz, że na ziemi urodzi się nadczłowiek.Otóż traf chciał, że taki nadczłowiek znalazł się wtedy w zgorzkniałej i wygłodzonej gromadzie ludzkiej.W ostatniej chwili wystąpił naprzód i oświadczył głośno, że Tatman jest niewinny, a kradzież on popełnił.Odważnie złożył zdumiewające zeznanie.Ukradł fasolę i kartofle i podczas snu Tatmanów podrzucił je im do chaty.Dlaczego? Bo chciał uratować kobietę od śmierci głodowej.Kłamał! Słyszysz, Paluch, kłamał, gdyż kochał tę kobietę należącą do innego.Jakże piękne było jego kłamstwo.I odszedł sam, w zawieję, wiedziony miłością większą niż obawa śmierci.W obozie nie słyszano już o nim nigdy więcej.Tatman z żoną wrócił do chaty.Przetrzymali jakoś zimę.Żyli nadal.Słyszysz, Paluch!Kent odwrócił się od okna.Paluch, nieruchomy, obserwował go dwojgiem oczu pozbawionych wyrazu.— Ty byłeś tym człowiekiem — rzekł Kent podchodząc parę kroków bliżej.— Skłamałeś, boś kochał kobietę, i dla jej dobra poszedłeś na pewną śmierć.Nikt nie podejrzewał tej miłości, ani sam Tatman, ani nawet jego żona.A jednak to szczera prawda.Wydostałeś się jakoś z piekła śmierci.Wyżyłeś.I wszystkie te lata, siedząc przed domem, marzysz o tej, dla której gotów byłeś umrzeć.Czy mam rację, Paluch? A jeśli mam, czy chcesz podać mi rękę?Paluch wstał wolno z krzesła.Oczy jego nie były już tępe i bezbarwne; płonął w nich ogień, który Kent po wielu latach zdołał rozżarzyć na nowo.Wyciągając rękę chwycił dłoń Kenta.— Dziękuję ci, Kent, za twoją opinię o tamtym — rzekł.—.Nie wstydzę się jakoś.Ale, widzisz, ten bojowy charakter musiał gdzieś po drodze zostać, z zamieci wyszła jego powłoka zewnętrzna.Coś się stało.Sam doprawdy nie wiem, co.Spójrz na mnie teraz.Nigdy już nie wróciłem na tereny złotodajne.Degenerat ze mnie.Sam widzisz.— A jednak jesteś tym samym, który poszedł na pewną śmierć dla Mary Tatman! — wykrzyknął Kent.— To samo serce i ta sama dusza.Czy dziś nie zechciałbyś walczyć dla niej ?— O Boże, tak! Masz rację, Kent!— Dlatego też właśnie pragnąłem cię widzieć — ciągnął Kent szybko.— Tobie jednemu chcę powierzyć swoje plany.Słuchaj! Wybacz, że grzebałem w twoich świętościach, ale chciałem, byś mnie lepiej zrozumiał.To nie był podstęp.To było natchnienie.A teraz uważaj.Długi czas potem James Kent mówił.Paluch zaś słuchał, odmłodzony, przejęty do głębi.Nie był to już ów leniwy, milczący tłuścioch.Lata jak gdyby się cofnęły i dawny bojowy charakter ocknął się z długiej drzemki [ Pobierz całość w formacie PDF ]