[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale chociaż obłęd kładł mu w usta dziwne słowa, w duszy pozostała niezmiennie chęć czynu.Igloo i zgłodniała kobieta, którą Blake porzucił, tworzyły wyraźny i niezatarty obraz.Musi znaleźć igloo, a igloo leży nad morzem.Nie wolno mu przegapić lodowej chaty, jeśli tylko starczy sił na trzydziestomilową wędrówkę.Nie brał wcale pod uwagę, że marynarz mógł zełgać i chata znajduje się, być może, znacznie dalej lub znacznie bliżej.Dochodziła druga, gdy zatrzymał się, by zagotować herbatę.Zdawało mu się, że przebył najmniej osiemnaście mil; w rzeczywistości pokrył nieco więcej niż połowę tej przestrzeni.Nie czuł głodu i sam nie jadł nic, ale Kazana hojnie nakarmił mięsem.Gorąca herbata z dodatkiem whisky wzmocniła go na razie bardziej niż jakiekolwiek jedzenie.— Najwyżej piętnaście mil! — rzekł do Kazana.— Damy sobie radę! Dzięki Bogu, damy sobie radę!Gdyby miał lepszy wzrok, dojrzałby i rozpoznał olbrzymią, śniegiem pokrytą skałę, zwaną Ślepy Eskimos, a położoną o dziewięć mil od ich chaty, lecz będąc na pół ślepcem, ruszył pełen nadziei naprzód.W głowie czuł ostry ból i z trudem wlókł nogi.Krótko po drugiej dzień się skończył; ale że o tej porze roku w tamtych stronach jest mała różnica między dniem a nocą, więc Pelletier prawie jej nie zauważył.Wizerunek igloo i konającej w nim kobiety to ginął, to pojawiał się znów w jego mózgu.Czasem zupełna ciemność pochłaniała wszelką myśl.Zmysł czynu i wytrwania ginął zwolna; wreszcie Pelletier zachwiał się i padł na sanki.— Dalej, Kazan! — zawołał słabo.— Dalej! Idź naprzód!Kazan, rozwarłszy pysk, szarpnął i głowa Pelletiera opadła na wór z żywnością.Po chwili Kazan usłyszał stęknięcie; wówczas stanął i obejrzał się, cicho skomląc.Czas jakiś siedział na śniegu, węsząc dziwną woń, która spływała ku niemu z powietrza.Potem ruszył dalej, wlokąc sanki nieco sprawniej i skowycząc bez ustanku.Gdyby Pelletier był przytomny, pognałby psa wprost przed siebie.Ale stary Kazan, pozostawiony własnej inicjatywie, zmienił kierunek.W ciągu następnych dziesięciu minut dwukrotnie przystawał, węszył i za każdym razem wybierał odmienny kurs.W pół godziny potem dotarł do białego kopca, który wzbijał się ponad śnieżną pustkę.Tam siadł na zadzie, uniósł kudłaty łeb ku ciemnym niebiosom i po raz drugi tego dnia wydał przeciągły, płaczliwy skowyt, wietrząc w pobliżu śmierć.Dźwięk ten zbudził Pelletiera.Siadł, przetarł oczy, powstał z trudem i o kilkanaście kroków ujrzał biały kopiec.Dzięki odpoczynkowi ponownie wróciła mu jasność myślenia.Poznał, że ma przed sobą igloo.Rozróżnił wejściową wnękę i wziąwszy w dłoń latarnię, poczłapał ku niej.Zmarnował pół tuzina zapałek, nim mu się udało zapalić światło.Potem wlazł do wnętrza, a stary Kazan deptał mu po piętach.W śniegowej chacie panował przykry odór pleśni.Nie było słychać żadnego dźwięku, nie widać żadnego ruchu.Latarnia oświetlała małą izbę; Pelletier ujrzał na ziemi stos koców i skórę niedźwiedzią.Ani śladu życia! Instynktownie obejrzał się na psa.Łeb Kazana prężył się w stronę koców, uszy mu drgały, oczy płonęły dziko, a cichy skowyt bełkotał w gardle.Pelletier raz jeszcze zwrócił uwagę na stos kołder i jął wolno stąpać ku niemu.Odrzucił na bok niedźwiedzie futro i znalazł to, o czym Blake mu wspominał — kobietę! Czas jakiś patrzał na nią osłupiały, potem padł obok na kolana, a cichy okrzyk wydarł mu się z piersi.Blake mówił prawdę! To była Eskimoska! Nie żyła już.Ale nie umarła z głodu.Marynarz ją zabił!.Pelletier zerwał się znów na nogi i spojrzał w krąg.Więc ten złoty włos, włos białej kobiety, nie znaczył nic?! Ale co to! Skoczył wstecz, do swego psa, przejęty do głębi schorowanych nerwów dźwiękiem i ruchem, który doszedł go niespodziewanie z najdalszego i najciemniejszego kąta igloo.Kazan szarpnął się u jego stóp, drżąc i skomląc, trzymany na uwięzi przez sanie, które ugrzęzły w zbyt wąskim otworze wejściowym.Dźwięk ozwał się ponownie: ludzki, żałosny głos!Z latarnią w dłoni Pelletier skoczył wprost na ten głos [ Pobierz całość w formacie PDF ]