[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powoli opuścił maczetę i wypuścił ją z ręki.Zsunął dubeltówkę z ramienia i rzucił pod nogi.Żółte Zęby podszedł i bez ostrzeżenia uderzył go w twarz.Profesor ważył niecałe pięćdziesiąt kilogramów i cios praktycznie uniósł go w powietrze.Po sekundzie padł w trawę z rozrzuconymi na bok rękami i nogami.Gamay odruchowo zasłoniła rozpłaszczonego profesora przed napastnikiem, by zapobiec kopniakowi, który, jak sądziła, miał nastąpić.Żółte Zęby zamarł i zaskoczony wbił w nią wzrok.Nie bała się, przeszyła go ostrzegawczym spojrzeniem, po czym ostrożnie pochyliła się, by pomóc profesorowi wstać.Właśnie miała dotknąć jego ręki, gdy jej głowa została szarpnięta do tyłu, jakby wkręciła włosy w wyżymaczkę.Przez sekundę myślała, że zostanie oskalpowana.Spróbowała z wysiłkiem odzyskać równowagę, jednak znów szarpnięto ją do tyłu.Żółte Zęby trzymał pewnie za włosy.Przyciągnął ją do siebie tak blisko, że kiedy zaczął rechotać, o mało nie zadławiła się odorem śmierdzących cebulą ust.Wściekłość sprawiła jednak, że nie czuła bólu.Rozluźniła się nieco, chciała, by pomyślał, że przestała się bronić.Kątem oka przekrzywionej głowy dostrzegła jego sandał.Stopa w trekingowych butach spadła na podbicie napastnika.Włożyła całą energię sześćdziesięciu jeden kilo wagi w piętę, którą obróciła, jakby chciała zgasić niedopałek.Mężczyzna wydał z siebie kwik zarzynanego prosiaka i poluzował chwyt.Gamay zobaczyła rozmazany obraz jego twarzy.Jej łokieć zrobił krótki, szybki łuk do tyłu.Trafiła w nos i kość policzkową.Usłyszała krzepiący trzask chrząstki.Żółte Zęby zawył i Gamay była wolna.Zachwiała się do tyłu, rozczarowana, że bandzior nadal stoi.Trzymał się za nos, ale i jemu wściekłość dodawała sił – wyciągnął brudne paluchy w kierunku jej gardła.Był marnym przedstawicielem ludzkiego gatunku, ale zdawała sobie sprawę, że nie oprze się jego wadze i sile.Gdyby ją złapał, wbiłaby mu kolano w krocze, choć tej sztuczki rodem z ulicznych bójek mógł się spodziewać, potem kostki w oczy i sprawdziła, jak mu się to podoba.Zbliżał się, napięła mięśnie.–Basta!Wielki mężczyzna o wyglądzie Pancha Villi nadal się uśmiechał, ale w jego oczach błyszczała złość.Żółte Zęby cofnął się.Potarł twarz w miejscu, gdzie na niezdrowej skórze zaczynał się tworzyć siniak.Złapał się za krocze.Informacja była jednoznaczna.–Ja też mam coś dla ciebie – powiedział po angielsku.Kiedy Gamay ruszyła, szybko odstąpił, co jego kompani przyjęli śmiechem.Pancha Villę zaintrygowała odważna reakcja szczupłej kobietki.Podszedł bliżej.–Kim jesteś? – spytał wwiercając wzrok w jej oczy.–Nazywam się Gamay Trout.To mój przewodnik – powiedziała szybko i pomogła wstać profesorowi.Mina Chi świadczyła, że wie, że gdyby ci mężczyźni poznali jego prawdziwą tożsamość, przyszłość mogłaby być dlań ponura.Przyjął uniżoną, służalczą postawę.Potężny mężczyzna odprawił go pogardliwym spojrzeniem i skoncentrował uwagę na Gamay.–Co tu robisz?–Jestem amerykańskim naukowcem.Usłyszałam o tych budowlach i przyjechałam rzucić okiem.Wynajęłam tego człowieka, by mnie tu przyprowadził.Przyglądał jej się przez chwilę.–I co znalazłaś?Gamay wzruszyła ramionami i rozejrzała się.–Niewiele.Dopiero przyjechaliśmy.Widzieliśmy trochę rzeźb.Nie ma tu chyba dużo do oglądania.Pancho Villa roześmiał się.–Nie wiesz, gdzie patrzeć.Coś ci pokażę.Rzucił komendę po hiszpańsku.Żółte Zęby pchnął Gamay lufą strzelby, cofnął się jednak, kiedy spiorunowała go wzrokiem.W zamian za to skrupił złość na doktorze Chi.Domyślał się, że w ten sposób sprawi przykrość kobiecie.Pomaszerowali na drugi koniec płaskowyżu, tam gdzie ziemia poorana była kilkunastoma wykopami.Większość z nich była pusta, jeden wypełniała ceramika.Na polecenie Pancha Elvis wyjął z rowu dwa garnki i jeden, po drugim, podetknął Gamay pod nos.–Tego szukasz? – spytał olbrzym.Do jej uszu doleciał syk gwałtownie wciąganego przez Chi powietrza.Zamarła w nadziei, że bandyci nic nie usłyszeli.Wzięła do ręki pierwszy garnek i obejrzała figurki, narysowane czarnymi kreskami na kremowej powierzchni.Scena przedstawiała najprawdopodobniej wydarzenie historyczne albo legendarne.Były to egzemplarze reprezentujące styl kodeksowy, o którym mówił Chi.Oddała garnek.–Bardzo ładny.–Bardzo ładny… – powtórzył Pancho Villa.– Bardzo ładny… ha ha… bardzo ładny…Po krótkiej i głośnej naradzie, szabrownicy ruszyli wraz z więźniami.Pancho Villa prowadził, Elvis i Żółte Zęby pilnowali ich od tyłu.Kolumna szła w kierunku zarośniętego wzgórka.Spod trawy sterczały częściowo odsłonięte kamienie.Pancho wszedł w bramę, zwieńczoną łukiem na kroksztynie i zniknął.Gamay zauważyła obok budynku sporą dziurę w ziemi.Schodzili nierówno wyciosanymi schodkami w półmrok, aż doszli do wilgotnego, wysokiego podziemnego pomieszczenia.Olbrzym powiedział coś do Chi i Gamay z profesorem zostali sami.–Nic panu nie jest? – spytała.Jej głos odbił się wielokrotnym echem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]