[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tymczasem w rzeczywistości dla dyletanta przedmiot jego pracy jest celem, dla fachowca zaś jako takiego jedynie środkiem.Ale ten tylko z całą powagą odda się jakiejś sprawie, komu bezpośrednio na niej zależy, kto zajmuje się nią z zamiłowania, uprawia ją con amore.Tacy ludzie, a nie robigrosze zawsze tworzyli rzeczy największe.”Profesor Wilhelm Dörpfeld, współpracownik, doradca i przyjaciel Schliemanna, jeden z niewielu fachowców w Niemczech, którzy stanęli u jego boku, pisał jeszcze w roku 1932: „Nigdy natomiast nie rozumiał szyderstwa i drwin, z jakimi wielu uczonych, a w szczególności niemieccy filolodzy traktowali jego prace w Troi i na Itace.I ja zawsze ubolewałem nad szyderstwem, z jakim później kilku wielkich uczonych odniosło się do moich wykopalisk w Homerowych miejscowościach.Uważałem je nie tylko za nieuzasadnione, ale i za nienaukowe.”Nieufność „fachowców” do odnoszących sukcesy outsiderów to nieufność mieszczanina do geniusza.Człowiek o unormowanym sposobie ‘ życia gardzi człowiekiem bujającym w niepewnych strefach, człowiekiem, który buduje na „kruchych podstawach”.Pogarda ta jest nieuzasadniona.Jeżeli spojrzymy na rozwój badań naukowych od najdawniejszych choćby czasów, nietrudno będzie nam stwierdzić, że ogromnej ilości wielkich odkryć dokonali właśnie „dyletanci”, outsiderzy, ba, nawet „samoucy”.Opętani jakąś ideą, nie odczuwali hamulców fachowego wykształcenia, nie znali lęku specjalistów, przeskakiwali przeszkody wzniesione przez tradycjonalizm czcigodnych akademików.Otto von Guericke, największy fizyk niemiecki XVII wieku, był z zawodu prawnikiem.Denis Papin był medykiem.Beniamin Franklin, syn mydlarza, nie mając wykształcenia gimnazjalnego, a już tym bardziej uniwersyteckiego, został nie tylko aktywnym politykiem (do tego wystarczają niekiedy i mniejsze kwalifikacje), lecz również wybitnym uczonym.Galvani, odkrywca elektryczności, był z wykształcenia medykiem i — jak wykazuje Wilhelm Ostwald w swej Historii elektrochemii — zawdzięczał to odkrycie właśnie lukom w swej wiedzy.Fraunhofer, autor wybitnych prac o widmie optycznym, do czternastego roku życia nie umiał czytać ani pisać.Michael Faraday, jeden z najwybitniejszych przyrodników, był synem kowala i zaczął jako introligator.Juliusz Robert Mayer, odkrywca prawa o zachowaniu energii, był lekarzem.Lekarzem był także Helmholtz, gdy mając dwadzieścia sześć lat ogłosił swą pierwszą pracę na tenże temat.Buffon, matematyk i fizyk, najpoważniejsze prace ogłosił z dziedziny geologii.Człowiekiem, który skonstruował pierwszy telegraf elektryczny, był profesor anatomii Thomas Sömmering.Samuel Morse był malarzem, tak samo jak Daguerre; pierwszy stworzył alfabet telegraficzny, drugi wynalazł fotografię.Opętani swą ideą twórcy balonu sterowego Zeppelin, Gross i Parseval byli oficerami i nie mieli żadnego pojęcia o technice.Przykłady te można by mnożyć w nieskończoność.Gdyby wszystkich tych ludzi i ich działalność usunąć z historii nauki, zawaliłby się cały jej gmach.Mimo to musieli oni za życia znosić drwiny i szyderstwa.Ten szereg przykładów znajduje dalszy ciąg w nauce, o której traktuje nasza książka.William Jones, który dokonał pierwszych dobrych przekładów z sanskrytu, nie był orientalistą, lecz sędzią okręgowym w Ben-galu.Grotefend, który pierwszy odcyfrował jeden z rodzajów pisma klinowego, był filologem klasycznym, a jego następca, Rawlinson — oficerem i politykiem.Pierwsze kroki na długiej i żmudnej drodze od cyfrowania hieroglifów postawił Thomas Young, z zawodu lekarz.Champollion, który osiągnął ten cel, był właściwie profesorem historii.Humann odkopał Pergamon, a był z zawodu inżynierem kolejowym.Lista ta chyba wystarcza, aby wysunąć następujące twierdzenie: Nie można kwestionować tego wszystkiego, co wyróżnia fachowca.Ale czyż najważniejszy nie jest wynik, o ile tylko został osiągnięty „czystymi środkami”? I czyż outsiderzy nie zasługują na naszą szczególną wdzięczność?Pewnie, Schliemann w czasie swych pierwszych wykopalisk popełnił poważne błędy.Zburzył budowle, które miały wielką wartość, rozwalił mury, które stałyby się cennymi wskazówkami.Ale Ed.Meyer, wielki niemiecki historyk, przyznaje mu następującą zasługę: „Dla nauki nie-metodyczne postępowanie Schliemanna — jego celem było dotrzeć bezpośrednio do warstwy pierwotnej — okazało się w najwyższym stopniu pożyteczne.Przy systematycznym prowadzeniu wykopalisk najstarsze warstwy kryjące się we wzgórzu Hissarlik, a zatem i owa kultura, którą określamy jako właściwą kulturę trojańską, prawdopodobnie nigdy nie zostałyby odkryte.”Tragicznym zbiegiem okoliczności właśnie pierwsze interpretacje Schliemanna i pierwsze ustalone przez niego daty prawie wszystkie były błędne.Ale czyż Kolumb odkrywając Amerykę nie sądził, że znalazł Indie? Czy to pomniejsza jego odkrycie?Jedno jest niewątpliwe.Jeżeli w pierwszym roku Schliemann wyruszając na wzgórze Hissarlik przypominał po trosze chłopca, który uderza młotkiem w swą zabawkę, aby zobaczyć, co się w niej kryje, to Schliemann, który odkopał Mykeny i Tiryns, bezsprzecznie uważany być musi za naukowego badacza-archeologa.Potwierdzają to Dörpfeld, jak również wielki Anglik Evans — ten drugi co prawda z pewnymi zastrzeżeniami.Ale zupełnie tak samo jak Winckelmann cierpiał niegdyś w „kraju despotyzmu” — w Prusach, tak i Schliemann musiał wiele przecierpieć wskutek niezrozumienia, z jakim się spotykał we własnej ojczyźnie, z której niegdyś wywędrował zabierając ze sobą marzenia młodości.Mimo głośnych już na cały świat wyników jego wykopalisk jeszcze w 1888 roku ukazało się w Niemczech, już w drugim wydaniu, Objaśnienie „Iliady” niejakiego Forchhammera, zawierające niedorzeczną próbę przedstawienia wojny trojańskiej jako symbolu walki ścierających się na równinie trojańskiej prądów morskich i rzecznych, mgły i deszczu.Ale Schliemann bronił się jak lew.Gdy.kapitan Boetticher, głupi kwerulant i główny przeciwnik Schliemanna, posunął się do twierdzenia, że Schliemann w toku swych prac wykopaliskowych umyślnie zburzył mury, aby usunąć dowody obalające jego hipotezę o dawnej Troi, zaprosił go na swój własny koszt do Hissarliku.Spotkanie odbyło się w obecności rzeczoznawców naukowych, którzy potwierdzili słuszność poglądów Schliemanna i Dörpfelda.Kapitan Boetticher starannie wszystko obejrzał i z widoczną na twarzy wściekłością odjechał do domu twierdząc, że „tak zwana Troja” nie jest niczym innym, jak olbrzymim starym cmentarzyskiem, nekropolią spalonych zwłok.Wtedy Schliemann podczas czwartych z kolei prac wykopaliskowych w 1890 roku zaprosił na swe wzgórze przedstawicieli międzynarodowego świata naukowego, dla których zbudował na skraju wzgórza w dolinie Skamandru małe drewniane baraki [ Pobierz całość w formacie PDF ]