[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Emir Nur el Tadhil utożsamiał mi się teraz z jednym z ministrów Republiki Sudańskiej, którego pokazano mi przed kilku dniami w restauracji „Grand-Hotelu”.Idrys z książki miał okrągłą twarz Idrysa kierowcy.Gebhr przypominał funkcjonariusza linii lotniczych „Sudan-Air Ways”, z którym leciałem do Chartumu.Chamis syn Chadigiego zdradzał zdecydowane podobieństwo do młodego windziarza z kairskiego hotelu ,,Gezira”.Tak mnie zdziwiły i ubawiły te figle mojej wyobraźni, że zupełnie nie zauważyłem, jak przejechaliśmy przez rzekę.Z zadumy wyrwał mnie dopiero głos kierowcy:- Panie, nie śpij teraz! Patrz na Omdurman! Dużo ciekawych rzeczy!Zawstydzony otrząsnąłem się z zamyślenia i szeroko otworzyłem oczy.Idrys miał rację.Omdurman, do którego właśnie wjeżdżaliśmy, był ciekawy od wszystkiego, co można było sobie wyobrazić.Pierwsze moje odczucie wyraziło się w pełnym zdziwienia okrzyku:- Idrys, przecież to miasto jest całe zbudowane z piasku!Kierowca potrząsnął głową z uśmiechem.- To nie piasek, panie, nie piasek! To cegła z mułu nilowego.Sudańczycy mówią: cegły z mułu lepsze od cegieł z gliny, nie przepuszczają słońca.Było na pewno tak, jak mówił Idrys, lecz ja - patrząc na Omdurman po raz pierwszy - nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że miasto to powstało jako rezultat zabawy w piasku jakiegoś dziecka-olbrzyma.Wszystko tu miało barwę szarożółtego, pustynnego piasku.Nigdzie nie było widać ani śladu kamienia, ani śladu cegły.Nie przypominało to jednak wcale nędznych wiosek z mułu nilowego, jakie widywałem w Egipcie.W Omdurmanie muł i piasek układały się w pełen rozmachu kształt miejski.W szerokie, piaszczyste ulice - szersze od warszawskiej ulicy Marszałkowskiej, w ogromne piaszczyste place - większe od warszawskiego placu Zwycięstwa, w ozdobne mury, w wille, ba, nawet w pałace.Było to niewątpliwie miasto - tylko że miasto z zupełnie innego klimatu i z zupełnie innej epoki.Na centralnym rynku Omdurmanu urządziliśmy sobie krótki postój.Po wyjściu z taksówki znowu doznałem wzruszenia.Opis tego rynku omdurmańskiego pamiętałem doskonałe z lektury „W pustyni i w puszczy”.Kiedy Staś i Nel przechodzili tędy, plac był wypełniony tłumem dzikich i wrogich wojowników Mahdiego.Na środku placu wbita na wysoką tykę straszyła dzieci głowa zabitego generała Gordona.Nie miałem żadnego powodu nie wierzyć Idrysowi, że Mahdi bardzo się zmartwił, kiedy mu przyniesiono głowę Gordona - niemniej później pozwolił ją wbić na pal i umieścić na najludniejszym placu miasta, ponieważ wystawienie na pokaz odciętych głów zabitych wrogów zgodne było ze zwyczajami wojennymi, panującymi wtedy w Afryce.Trzeba pamiętać, że ówczesna Afryka była przynajmniej o pięćset lat opóźniona w rozwoju historycznym w stosunku do Europy.A przecież i u nas jeszcze przed trzystu laty zwycięzcy wodzowie żywcem wbijali na pal pokonanych przeciwników.Wystarczy przypomnieć bohatera sienkiewiczowskiego „Ogniem i mieczem” - strasznego księcia Jaremę Wiśniowieckiego.Ale nie miałem wiele czasu na wspominanie przeszłości, gdyż otaczająca mnie teraźniejszość również zasługiwała na uwagę.Na rynku było tak samo rojno i gwarno, jak przed siedemdziesięciu pięciu laty.Tylko że obecnie zamiast uzbrojonych mahdystów tłoczyły się tu przeważnie.wielbłądy.Ów rynek omdurmański - jak mnie objaśnił Idrys - uchodził za jeden z największych targów wielbłądzich w Afryce.Ściągali tu ze swym zwierzęcym przychówkiem nomadzi ze wszystkich stron pustyni.Kierowca - zupełnie na serio i w dobrej wierze - zaproponował mi, żebym korzystając z okazji, kupił sobie za bezcen młodego dromadera do jazdy wierzchem.Zapewnił mnie, że przed opuszczeniem Sudanu będę mógł go odsprzedać z niewielką stratą.W odpowiedzi na tę korzystną propozycję poczciwy Sudańczyk - ku niezmiernemu swemu zdumieniu - usłyszał cierpką uwagę, żeby nie strugał ze mnie wariata.Zaraz pożałowałem tej popędliwości, lecz cóż było robić.Od czasu mojej sławnej przygody pod piramidami byłem na ten temat specjalnie uczulony.Wystarczyło, że ktoś zaczynał przy mnie mówić o jeździe na wielbłądzie, a od razu przyjmowałem to jako osobistą zniewagę.Na szczęście prostoduszny kierowca zupełnie się nie przejął moją niegrzeczną odpowiedzią i pociągnął mnie między wielbłądy.„Okrętów pustyni” było na placu całe mnóstwo: dużych i małych, starych i młodych, rudych, brązowych, płowych, a nawet srokatych.Tylko że chodzenie wśród nich wcale nie należało do przyjemności.Wielbłądy były widocznie podenerwowane długim czekaniem na nabywców, ciągle więc kaszlały i strzykały śliną na wszystkie strony, zupełnie jak zagrypieni widzowie w kinach warszawskich.Ale uparty Idrys zawlókł mnie w sam środek zwierzęcej ciżby, bo tam stało największe dziwo targowiska: dromader albinos - cały biały jak mleko.- Patrz, panie, biały wielbłąd - pokazał mi go z dumą kierowca.- Bardzo piękny, bardzo rzadki [ Pobierz całość w formacie PDF ]