[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Faktycznie ryzykowne, stary druhu.Ale kiedy rzucimy na drugą szalę szansę wygrania wojny jednym ciosem miecza.- Conan nie tracił czasu na dalsze tłumaczenia.- Nasze najlepsze siły muszą iść na czoło.Ty walczysz po mej lewicy, Babraku! - Wznosząc wysoko w górę okrwawiony jatagan, Cymmerianin jeszcze raz wysilił swój ochrypły głos do gardłowego wrzasku.- Turańczycy, formować klin! Za mną, na obóz! Roczny żołd będzie nagrodą dla tego, kto ubije czarnoksiężnika Mój urnę!Krzyki Conana wznieciły szał pośród walczących oddziałów.Ścigany przerażonymi spojrzeniami jednych, a krwiożerczymi wrzaskami innych, olbrzymi barbarzyńca ruszył dziarskim krokiem ku środkowi przegrupowującej się linii.- Zabić Mojurnę, żołnierze! Niech bunt szczeźnie! Za Tarima i Yildiza.do ataku!Mordercza machina została puszczona w ruch.Miecze siekły ciała wrogów i listowie, włócznie orały wilgotną czerwoną rolę, a tarcze parły na tarasującą drogę dżunglę i rozcinały jej zielone fale niczym dziób rozpędzonej galery.Posuwając się naprzód, żołnierze śpiewali.Ponura, gardłowo brzmiąca pieśń, starsza niż Tarim czy samo turańskie mocarstwo, pierwotna jak bicie serca, ustalająca dziki rytm kroków i pchnięć, cięć i ciosów niosła się nad szeregami.Turańczycy przemieszczali się szybciej niż poprzednio, na tyle sprawnie, że stale spychali wrogów przed sobą, zmuszając ich do odwrotu i umykali najgorszemu ostrzałowi.Conan pośrodku sformowanego przez żołnierzy klina szalał jak rozwścieczony demon.Jego miecz ciął i zadawał pchnięcia we wściekłym ataku, siejąc śmierć w szeregach anonimowych wrogów, którzy napierali na Cymmerianina.Bezlitosny metal wydzierał z ofiar krzyk i jasne strumienie posoki.Grupa bezradnych odzianych w zielone kaftany wieśniaków została wypchnięta na czoło przez nacisk kłębiących się szeregów.Nie mając dotąd pojęcia o potędze, obleczonych w stal przeciwników, umierali teraz z przerażenia, próbując za wszelką cenę wycofać się Turańczykom z drogi.Inni buntownicy, w szczególności szczupli, zwinni myśliwi plemienia Hwong, żuli liście lotosu, by zwiększyć swą odporność na ból.Ich maczety były ostre i dawały swym właścicielom, którzy mieli je przywiązane do nadgarstków nawet podczas snu, poczucie bezpieczeństwa.Nawet ozdoby tych wojowników świadczyły o przezornym traktowaniu niebezpieczeństwa.- Wielobarwne sznurki, zawiązane na żylastych łokciach, ramionach i udach, służyć mogły jako opaski uciskowe.Gotowe do natychmiastowego zaciśnięcia podczas bitwy, hamowały ból i upływ krwi, pozwalając tym, którzy je nosili, walczyć mimo obrażeń zamieniających innych ludzi w łkające ofiary.Conan nieraz stwierdził, że tym dzikim wojownikom trzeba zadać dwa, trzy, a nawet więcej śmiertelnych ciosów następujących szybko po sobie.Odrąbywał więc bezlitośnie kończyny i głowy, pozostawiając rannych wijących mu się pod stopami.Nawet konając, niektórzy z nich chwytali jeszcze za porzuconą broń i próbowali atakować Turańczyków.Krwiożercza furia Conana doskonale uzupełniała niebywałą sprawność bojową jego towarzyszy.Nawet Babrak pracował włócznią i tarczą z rzadko widywaną u niego wściekłością.Na obu skrzydłach klina wojownicy dzielnie dokładali starań, by dotrzymać kroku swym dowódcom.Ci zaś szybko posuwali się naprzód ścieżką przez dżunglę.Jednak żołnierze przedzierający się przez większy gąszcz i odpierający ataki z boków i od tyłu, z trudem mogli utrzymać równe tempo.Klin nieuchronnie wydłużał się i zwężał jak rozciągnięty grot oszczepu.Szalejący Cymmerianin stano wił błyskający szpic tego ostrza, ale ofiary padały z tyłu.- Opancerzeni Turańczycy żołnierze stopniowo odciągani byli z szeregu przez szybkonogich harcowników.Jeden po drugim nieuchronnie odwracali się, by bronić pleców własnych i swych towarzyszy.Gdy już pozwolili odciąć się od szybko kroczącego oddziału, wkrótce spotykała ich śmierć.Jednak impet ciężkiej piechoty pozwolił dotrzeć szczytowi klina pomiędzy ruiny.Ostatnia linia obrony Hwongów rozpierzchła się na widok zakrwawionych łupieżców.- Utrzymać bramę! - Conan charczał i ciężko dyszał.- Przeszukać tamte pagórki.I namioty! Mojurna jest stary i powolny.Musi gdzie tu być.Chwiejąc się z wyczerpania, pozwalając broni zwisać na pasach, by dać odpoczynek pulsującym barkom, Cymmerianin ruszył porośniętą bluszczem alejką.Babrak sapał u jego boku.Choć obaj mężczyźni słaniali się na nogach, buntownicy czmychali przed nimi.Kilku tylko próbowało bronić niskich, porośniętych krzewami pagórków zwietrzałego kamienia.- Conanie.a co z mocą Mój urny? - Głos Babraka również był przerywany i zadyszany.- Czy on nie użyje jakiegoś szatańskiego czaru, by odmienić los bitwy?- Nie, nie sądzę.- Conan uniósł strasznie teraz ciężki miecz i machnął nim jeszcze raz, rozcinając zieloną ścianę szałasu, przytulonego do kruszącego się muru.Nie znalazł tu nikogo.- Kiedyś czarnoksiężnik zaatakował magicznym ogniem moich ludzi, gdy niemal zagnaliśmy go w kąt.Ale on nigdy nie walczył w prawdziwej bitwie.Mówią, że jego prawdziwa siła leży w umiejętności zwalczaniu obcych czarnoksiężników, takich jak wasi kapłani Tarima.- Czy podobnego czarta można zabić stalą? - Dostosowując się do tempa Conana, Babrak zsunął się za przyjacielem po porośniętych wrzosem kamieniach do zachwaszczonego jaru, który kiedyś mógł być aleją lub placem.- Czy ktoś to naprawdę wie?- Wkrótce się przekonamy.Spójrz.- Uniósłszy miecz, Conan wskazał nim grupkę chłopów, pospiesznie przenoszących jakieś towary z namiotów do wysokich koszy.W pobliżu dwóch Hwongów unosiło z ziemi prymitywną lektykę, której jedną z żerdzi był zakończony czaszką drąg.W lektyce zasiadała jaskrawo odziana postać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]