[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Hulający na szczycie wiatr wzbija wstęgi śniegu.W doskonałych warunkach godzina drogi.Przy trzydziestocentymetrowej warstwie świeżego śniegu – dwie do trzech.Na razie wznosząca się przed nim góra stanowi po prostu jego północ.Wyznacza drogę do domu.RICHARDSONOWIEBob wysiadł z samochodu i delikatnie zamknął za sobą drzwi.W lesie panowała cisza, krzyki z miasteczka dochodziły z oddali.Odszedł kilka kroków, próbował zebrać myśli.Wyjazd z miasteczka okazał się trafnym wyborem.Nadal żyli.Lampka nad tablicą rozdzielczą zgasła.Zapadła ciemność.Bob osunął się na chodnik i wtulił twarz w kolana.Cicho załkał.Po minucie usłyszał, jak otwierają się drzwi auta, na drogę padły barwne światła z jego wnętrza.Podeszła Barbara.– Powiedziałem, że chcę chwilę pobyć sam – powiedział Bob.– Ty płaczesz?– Nie.– Otarł oczy.– O Boże, ty płaczesz.– Zostaw mnie, proszę.– Czemu płaczesz?– To nie wystarczy? – Wskazał dłonią w stronę miasteczka.Barbara usiadła obok niego.– Miałeś kogoś, prawda? – spytała.– To znaczy przed Wayward Pines.Nie odpowiedział.– Żonę?– Miał na imię…– Miał?– Paul.Siedzieli na drodze.Przez chwilę słychać było tylko ich oddechy.– To musiało być dla ciebie okropne – powiedziała w końcu Barbara.– Jestem pewien, że i tobie nie było lekko.– Nigdy nie sprawiałeś wrażenia, że…– Przykro mi.– Mnie też.– To chyba w żadnej mierze nie jest twoja wina, prawda? Przecież to nie był twój wybór, Barbaro.Wcześniej nie miałaś męża, co?– Byłeś moim pierwszym.Pod wieloma względami.– Boże, tak mi przykro.– To chyba w żadnej mierze nie jest twoja wina? – Barbara się zaśmiała.– Pięćdziesięcioletnia dziewica…– I gej.– Jak w kiepskim filmie.– Prawda?– Jak długo ty i Paul…?– Szesnaście lat.W głowie mi się nie mieści, że on nie żyje, wiesz? Nie żyje od dwóch tysięcy lat.Zawsze sądziłem, że znowu się spotkamy.– Może jeszcze tak się stanie.– Miło, że to mówisz.Barbara wzięła męża za rękę i powiedziała:– Przez te ostatnie pięć lat byłeś wszystkim, co miałam, Bob.Zawsze się o mnie troszczyłeś.Szanowałeś mnie.– Chyba wykorzystaliśmy sytuację najlepiej, jak mogliśmy.W dolinie rozległy się strzały.– Nie chcę umrzeć tej nocy, kochanie – powiedziała.– Nie dopuszczę do tego – zapewnił Bob, ściskając jej dłoń.BELINDA MORANStara kobieta siedziała w skórzanym fotelu z wysuniętym podnóżkiem, na kolanach trzymała tacę obiadową.Przy świecach odwracała karty; była w połowie pasjansa.W sąsiednim domu mordowano jej sąsiadów.Kobieta cicho pomrukiwała pod nosem.Wyciągnęła waleta pik.Położyła go na damie kier w środkowej kolumnie.Następną kartą była szóstka karo, która trafiła na siódemkę pik.Coś runęło na drzwi wejściowe.Kobieta nadal odwracała karty.Kładła je na właściwe miejsca.Dwa kolejne uderzenia.Drzwi otwarły się na oścież.Podniosła wzrok.Do domu wpełzł potwór, na widok siedzącej kobiety zawarczał.– Wiedziałam, że przyjdziesz – oznajmiła.– Nie sądziłam, że zajmie ci to aż tyle czasu.Dziesiątka treflowa.Hmm.Na razie nie ma na nią miejsca.Z powrotem na kupkę.Abik podpełzł bliżej.Spojrzała w drobne, czarne oczka.– Nie wiesz, że wchodzenie do cudzego domu bez zaproszenia jest niegrzeczne? – spytała.Głos kobiety sprawił, że stwór zamarł i przekrzywił głowę.Krew – niewątpliwie jednego z jej sąsiadów – kapała z jego piersi na podłogę.Belinda położyła następną kartę.– Obawiam się, że to jest gra dla jednej osoby – rzekła.– W dodatku nie mam herbaty, żeby cię poczęstować.Stwór otworzył pysk i zaskrzeczał jak upiorne ptaszysko.– To nie jest twój wewnętrzny głos – zauważyła ostro Belinda.Abik cofnął się o kilka kroków.– Ha! – Zaklaskała.– Właśnie wygrałam.Zebrawszy karty, przełożyła talię, potem potasowała.– Całymi dniami mogę stawiać pasjansa – powiedziała.– Życie nauczyło mnie, że czasami człowiek najlepiej bawi się sam.Z gardła stwora znów dobył się warkot
[ Pobierz całość w formacie PDF ]