[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— OczyMarchocjasza lśnią złośliwością, w złowieszczym uśmiechu odsłaniają się białe kły.— Plotki mówią,że twój szef jest przeznaczony do likwidacji.Coś wielkiego wisi w powietrzu i Berith nie mazałatwionej sprawy.— Patrzy pożądliwie.— Może ty coś o tym wiesz?— Nie — kłamię, bo demony tak właśnie robią, ale też dlatego, że czuję nagłą i przytłaczającąrozpacz, że tak wygląda moja egzystencja.To wszystko to mój świat.Nasze jedyne źródło radości,jeśli demony są w ogóle do niej zdolne, to ból, cierpienie, śmierć i niszczenie innych.— Powiedz mi, co wiesz.— Król chce śmiertelnika, a ekipa Beritha — tu patrzy na mnie chytrze — zawaliła robotę.— Co tak ważnego jest w śmiertelniku?— Podobno ta osoba ma wyjątkowy dar.Czy Frannie ma wyjątkowy dar? Na pewno chodzi o kogoś innego.— Jaki dar?Czyste zło jego uśmiechu daje mi nadzieję, że rozmawiamy o kimś innym niż Frannie.— Wpływ — dyszy.Moc tego jednego słowa jest jak kula burząca, niemal padam bez czucia.To nie może być Frannie.Frannie ma moc widzenia.Nie chcę nawet myśleć o tym, co by się stało tutaj, w Podziemiu, ześmiertelnikiem, który by miał moc wpływu na myśli i emocje innych.Było takich tylko dwóch i dlatego, który należał do Piekieł, sprawy nie zakończyły się dobrze.Oszołomiony ruszam dalej, aleMarchocjasz chwyta mnie za ramię, a jego szpony niemal przebijają moje ludzkie ciało.— No to zobaczymy się później.— Jego oczy płoną czerwienią i ponury uśmiech wykrzywia mu usta,kiedy błyska kłami.— Na pewno.Postaraj się nie bawić za dobrze — mówię na odchodnym.Wreszcie przejaśnia mi się powoli w głowie i docieram do swojej kryjówki: kawałeczka Piekła zmojego muralu.Idę skalistym brzegiem Jeziora Ognia, aż docieram na koniec położony najdalej napołudnie, gdzie jezioro sięga Murów Piekieł.Tutaj dalekie wrzaski potępionych i ponury śmiechdiabelski jak niezgodny chór mieszają się z echem odbitym od wysokich murów.To moja katedra.Siedząc na pobrużdżonej skale magmowej nad Jeziorem Ognia, słucham, jak po raz ostatni wita mniepiekielna muzyka.Podziwiam pomarańczowo-czerwo-ne zmącenia ciekłego jeziora i towarzyszącyim pokaz świateł: połyskujący szkarłat i indygo z erupcjami nie-biesko-bialego ognia, jak piekielnefajerwerki.A kiedy spowijają mnie kłęby siarkowego gazu z tych erupcji, wdycham je, rozkoszującsię zapachem siarki drażnią-cym mój ludzki nos.Łatwo zapomnieć, jak pięknie jest w domu, w każdym razie nam, demonom,łatwo.Ale nagle sobie przypominam duszę Frannie — jak zaparło mi dech.Prawdziwe piękno.Niepodobnedo żadnej innej duszy, którą widziałem do tej pory w Piekle.Czy będzie wyglądać tak samo, kiedyprzejdzie przez nią Belial?Z bólem serca próbuję odegnać tę myśl.Zamykam oczy i kładę się na ostrej skale.Ale wszystko co wi-dzę, czuję, każdy smak i zapach, żywy, jakby była obok mnie, to ona — esencja dziewczyny, którakazała mi zakwestionować wszystko, czym jestem.Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe,przysiągłbym, że czuję strumyczek wilgoci ulatujący obłoczkiem pary w kąciku mojego oka.Pewienjestem natomiast, że rzeczywiście czuję, że moje siarkowe serce pęka, kiedy leżę na plecach i czekamna wezwanie.Bo w Piekle nikt nie dostaje drugiej szansy.FRANNIEPatrzę przed siebie, kiedy Gabe odwozi mnie do domu, pogrążona w rozmyślaniach.Opieram głowę0 okno, kiedy mijamy dom Taylor, i nagle mój mózg przeszywa błyskawica.Nie, tylko nie to.I jak można się było spodziewać, kiedy jęczę i zamykam oczy z bólu, widzę tatę Taylor, jak leży nałóżku.i nie oddycha.W głowie mi wiruje, będę wymiotować.— Zatrzymaj się! — wrzeszczę i otwieram oczy, żeby zobaczyć, że Gabe już stanął.Uchylam drzwi iwymiotuję na chodnik.Kiedy odwracam się z powrotem do Gabe'a, nie jest przerażony ani zakłopotany.Jest absolutniespokojny.Wypadam z samochodu i biegnę do domu Taylor, ło-moczę pięściami, jedną w drzwi, drugą w dzwonek, aż drzwi się otwierają.Twarz Taylor wykrzywia się w grymasie niezadowolenia.— Fee.co jest?— Gdzie twój tata? — dyszę.— Śpi.a co? Co się dzieje?— Musisz do niego iść.Natychmiast!— Oj, to nie jest dobry pomysł, uwierz mi.Co jest grane?Mijam ją i biegnę po schodach do pokoju jej rodziców.W połowie drogi Taylor chwyta mnie zakoszulę i niemal ściąga z powrotem, ale trzymam się mocno poręczy i dalej idę, ciągnąc ją za sobą.— Nie możesz tam iść, Fee.Przestań się zachowywać jak wariatka!Ciągnę ją przez resztę schodów i otwieram drzwi sypialni.I jest, dokładnie tak, jak go zobaczyłam —tyle że wyraźnie widzę, że jego klatka piersiowa unosi się i opada.Po prostu śpi.— O Boże — odwracam się do Taylor, która już wyciąga mnie za drzwi.— Przepraszam.myśla-łam.Ale kiedy znowu się na niego oglądam, dostrzegam na dywanie pustą fiolkę po lekarstwie.Wyszarpuję się Taylor i wchodzę do pokoju.Na nocnym stoliku są jeszcze trzy fiolki — wszystkiepuste.— Taylor — mówię, wyrywając się jej — dzwoń po pogotowie.— Biegnę do łóżka.— PanieStevens, niech się pan obudzi! — Potrząsam nim.— Słyszy mnie pan?!Nic.Taylor stoi nieruchomo.Mijam ją w drodze do telefonu na drugim nocnym stoliku i wybieram 911.Kiedy wyjaśniam wszystko dyspozytorowi, do pokoju wchodzi Gabe i obejmuje Taylor.Ledwie gochyba zauważa,stoi jak wrośnięta w podłogę i szeroko otwartymi oczami patrzy na swojego tatę.Karetka dojeżdża pięć minut później, a kiedy pakują jej tatę do środka, Taylor odwraca się do mnie.Nie mówi nic, ale pytanie w jej oczach jest wyraźne.To pytanie, na które nie mogę odpowiedzieć.Wzruszam tylko ramionami.Taylor wsiada z ojcem, a kiedy odjeżdżają z wyjącą syreną, uwalniampotok niespodziewanych łez.Gabe przytula mnie do siebie i prowadzi do swojego auta.— Zrobiłaś coś dobrego, Frannie.— Nie pyta, skąd wiedziałam.Nie pyta o nic.Tylko mnie tuli.— To moja wina — wyduszam przez szloch.Unosi mój podbródek palcem i patrzy mi w oczy.Potem jego wargi suną po moim czole, po skroni, policzku i muskają moje usta.— Nie możesz obwiniać siebie za wszelkie zło, które się wydarza — mówi cicho.Odpycham go.— Miałam porozmawiać z tatą.Żeby kościół im pomógł.— Ale byłam tak pochłonięta własnymisprawami, że zapomniałam.Fala winy ścina mnie z nóg.Chcę się czuć beznadziejnie.Na tylezasługuję.Wjeżdżamy na nasz podjazd i Gabe rozgląda się czujnie, przypominając mi, że Luc robił to samowczoraj.Kiedy Gabe prowadzi mnie do wejścia, opuszczam na nos okulary przeciwsłoneczne, żebymama nie widziała moich czerwonych oczu.— Nic ci nie będzie? — Głos Gabe'a jest łagodny i współczujący.Niemal doprowadza mnie dokolejnego wybuchu płaczu.Przełykam gulę w gardle.— Nie.— Dobra.to już nigdzie dzisiaj nie wychodzisz?— W każdym razie nic o tym nie wiem.— Dobrze.Zamknij za sobą drzwi na klucz.— Chowa mnie w uścisku, wciąż zerkając dokoła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]