[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Siedział na uboczu, co chwila spoglądając na swych towarzyszy.Zdaje się, że tak robił i wcześniej, przez swą ułomność skazany na życie na uboczu.Podszedłem do niego, a on mnie dostrzegł.Przyspieszyłem kroku.Najpierw trochę się przestraszył, ale uspokoiłem go łagodnym powitaniem.Usłyszał.Zatem mogłem się porozumiewać, ale tylko z tymi, którzy spojrzeli w oko smoka.Usiadłem obok niego, wprost na ceglanej nawierzchni Piazza del Duomo.Zapytałem o oko smoka.I od razu uświadomiłem sobie, że z nim nie porozmawiam.Co z tego, że mnie słyszy, skoro nie za bardzo rozumie, co chcę mu powiedzieć.Powtarzał tylko słowa: „smok”, „katedra”, „przyczaił”.Ciągle i w kółko.Pożegnałem go i ruszyłem dalej, by odnaleźć pozostałych skamieniałych.Większości z nich nie znałem.Nie wiedziałem też, gdzie mieszka choćby farbiarz Giuseppe.Był znany, ale gdzie mieszkał? Zresztą, co by mi przyszło z tego, że znałbym drogę do jego domu.Przecież na pewno tam nie siedzi, bo i po co.Co więcej, może po tylu dniach swego niebytu zaszył się gdzieś, znudzony.A może odwrotnie, może wszyscy skamienieli odnaleźli się i są gdzieś, w mieście, razem rozprawiając i zastanawiając się nad dalszym losem? Mieli przecież więcej dni, by oswoić się z nieistnieniem.Nie wiedząc za bardzo, gdzie ich szukać, ruszyłem najpierw w stronę pałacu Ghiralda da Firenze.Musiałem przejść prawie całe Miasto, gdyż Il Cinghiale mieszkał przy Via Vecchia, niedaleko klasztoru dominikanów.Po drodze nie spotkałem żadnego skamieniałego.Bramy pałacu kondotiera były zamknięte.Stukałem długo, potem waliłem pięściami.Bez skutku.Wreszcie przyszła mi do głowy bluźniercza myśl i spróbowałem przejść przez ścianę.Cofnąłem się i odważnie zrobiłem krok do przodu.Za bluźnierstwo zostałem ukarany wielkim guzem na czole.Zniechęcony powędrowałem dalej.Jeśli jestem duszą pokutującą, to kara jest rzeczywiście dotkliwa.Nie ma żadnej smoły, żadnej siarki, tylko samotność.Jestem, ale dla nikogo nie istnieję.Będę błąkał się po świecie, nie mogąc z nikim porozmawiać.W tym momencie przemknęło mi przez myśl, że nie uda mi się spotkać nikogo ze skamieniałych.To, że rozmawiałem z szaleńcem, jeszcze niczego nie przesądza.On za życia był inny, po skamienieniu jest inny, nawet skamieniał w inny sposób.Przebiegł kilkaset kroków, zanim do niego dotarło, co się stało.Z pozostałymi, z kondotierem, farbiarzem, może być jak ze mną.Możliwe, że błąkamy się, mijając się na ulicy, nie widząc się nawzajem i nie słysząc.Poczułem się samotny.Skuliłem się i objąłem rękami, chcąc poczuć choć własną obecność.Przysiadłem pod murem, gładząc się po policzku.Ludzie przechodzili obok, nie zauważając mnie.W tym dziwnym stanie niebytu czas płynął zupełnie inaczej.Człowiek pozostawiony samemu sobie nie widzi, jak upływają chwile.Nie musi na nic czekać, nic go nie goni.Nie czuje głodu, nie pragnie.Przestaje żyć nadziejami, które otwierają go na czas przyszły.Trwa w teraźniejszości, a wokół czas ucieka niezauważenie.Ja dostrzegłem to dopiero, siedząc pod murem.Wydawało mi się, że od mego wstania, rozmowy z szaleńcem minęła może godzina, ale wokoło właśnie kończyła się sjesta.Takie zwykłe przycupnięcie pod murem sprawiło, że nagle kilka godzin wyciekło, nie pozostawiając po sobie śladu.Kiedy pomyślałem, że muszę jakoś tę przyszłą wieczność zaplanować, ogarnęła mnie panika.Ile dni można chodzić po mieście, stawiać hipotezy, ile czasu można się użalać się nad swoim losem? Bałem się pomyśleć, co będzie, kiedy i to się skończy.A jak utracę stare nawyki? Przecież tylko im zawdzięczam, że cokolwiek robię.Co będę robił, kiedy nic nie będę robił?Nie namyślając się wiele, postanowiłem pójść do katedry.Smoka już się nie bałem.Drugi raz mnie w kamień nie zamieni, a gdyby nawet, to już wiem, jak to jest.Zamiast samotnie błądzić po mieście, zadam mu kilka pytań.Szedłem, zaciskając pięści.Bez strachu dotarłem na Piazza del Duomo.Pasiasty marmur przełamał wszechobecną ceglastość.Kiedy zbliżałem się do drzwi, poczułem lęk.Lęk przed tym, że w katedrze nikogo nie zastanę.Że wejdę tam, stanę w głównej nawie, a smoka nie będzie.Ale nie miałem wiele do stracenia.Po raz kolejny pchnąłem drzwi, Stary Testament rozstąpił się na boki.Smok był, ale inaczej niż poprzedniego dnia.Dziś nie leżał na posadzce, tylko unosił się ponad nią.Na tyle wysoko, że musiałem zadzierać głowę.W połowie wysokości głównej nawy zobaczyłem jego zwoje.Kłęby ogonów nadal oplatały kolumny, szyje wspinały się po łukach i żebrach sklepienia.Tym razem był w ciągłym ruchu.Niemal niezauważalnie, ale nieprzerwanie jego ciało przelewało się to w jedną, to w drugą stronę.Zasupływał się w nowe węzły i rozsupływał te zadzierzgnięte wcześniej.Patrzyłem z podziwem.Stałem tam pod nim i czułem, że drżą mi łydki.Nie byłem już taki pewny siebie.Nie chciałem ponownie zobaczyć siebie w zwierciadlanym oku.Nie chciałem oglądać swych nikczemności, codziennych bezinteresownych podłości i zaniechań.Smok się poruszał, ale nie zwracał na mnie uwagi.Stałem, nie kryjąc się w bocznych nawach, a jednak nie skierował ku mnie żadnego ze swych potężnych łbów.Czyżby już ze mną skończył? A może, jak inni, też mnie nie zauważał? Zrobiłem kilka kroków i zamachałem rękami.Nadaremnie.Zacząłem więc chodzić po głównej nawie, z zadartą głową podziwiając smoka.Cóż innego mogłem robić? Miałem przecież mnóstwo czasu.Nie patrząc pod nogi, w pewnej chwili potknąłem się.Potknąłem się o siebie, o swój kamienny posąg.Zajrzałem sobie w oczy, ale twarz z piaskowca nie przypominała mojego oblicza.Była podobnie zniekształcona i wypłukana jak twarz szaleńca na Campo.Podszedłem do innych figur.To samo.Z najstarszych pozostały tylko kupki piasku.Dość dobrze trzymał się koń Ghiralda, ale po jeźdźcu nie było ani śladu.W proch się obrócisz, powiedziałem nad resztkami farbiarza Giuseppe.Oglądanie smoka wyczerpuje.Ścierpł mi kark i trochę rozbolały oczy.Nie czułem zmęczenia w zwykłym znaczeniu, tylko jakieś niewyjaśnione wycieńczenie.Smok nadal nie reagował na mnie, więc ośmielony chodziłem po całej katedrze, zaglądając i podglądając go z rozmaitych stron i perspektyw.A ten unosił się coraz wyżej.Większość jego zwojów znajdowała się już na wysokości łuków bocznych naw.Ogony zaczęły się uwalniać od kolumn.Fala wyczerpania powróciła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]