[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Widziałem nas tam podówczas i widzę nadal…Świt po naszej pierwszej miłosnej nocy przyniósł epizod na pozór dosyć zwyczajny, a przecież i tym razem podszyty znaczeniami, które w pełni miały się objawić o wiele później: kryła się za nim przewaga, jaką miała nade mną Maria, ów wspomniany już krok dalej, jaki zdążyła postawić na drodze ku ostatecznemu wtajemniczeniu i spełnieniu misji.Tak, dzisiaj wiem o tym wszystko, ale wtedy mogłem oczywiście snuć co najwyżej mgliste przypuszczenia.Na dodatek większość z nich prowadziła w całkowicie fałszywych kierunkach… Co?! Przepraszam! Jestem już trochę zmęczony i dlatego momentami daję się wciągnąć ubocznym rozważaniom… O czym mówiłem? Ach tak — ten epizod… Maria powiedziała, że chce mi coś ofiarować.Prezentem okazała się maleńka, oprawna w safian książeczka.O!, proszę spojrzeć! — właśnie ta; ją też zawsze noszę przy sobie.Staranność i sposób wykonania dowodzą, że drobiazg ten pochodzi z lat dawnych, z samych początków naszego stulecia albo może nawet z wieku ubiegłego.Co mogą zawierać pańskim zdaniem te karteczki? Czy to miniaturowy sztambuch? Balowy.karnecik? Notesik na złote myśli? Nie potrafi pan wymyślić nic więcej? Ja też nie miałem ochoty trudzić się zgadywaniem; gdy tylko książeczka znalazła się w moich dłoniach, spróbowałem otworzyć mosiężną sprzączkę spinającą okładki i po prostu zajrzeć do środka.Ale Maria nie pozwoliła mi na to.Powiedziała: „Przeczytasz to dopiero po naszym rozstaniu”.Zaprotestowałem od razu.Z zapałem zacząłem dowodzić, że nie odejdę nigdy i nie pozwolę, by ona to zrobiła.Mówiłem, jak bardzo ją kocham i jak smutno żyło mi się przed naszym spotkaniem.Gorącym szeptem upewniałem ją, że jest inna niż wszystkie… Pan rozumie: jednym tchem wyrzuciłem z siebie cały repertuar sympatycznych, sentymentalnych bzdurek, jakie zwykle — z najszczerszym przekonaniem i z największą powagą — wygłasza się w podobnych sytuacjach.Nastrój milczącej Marii uchodził wtedy w moich oczach za serdeczne, pełne przejęcia zasłuchanie; dzisiaj wydaje mi się, że raczej okazywała wobec mnie pobłażliwą cierpliwość.Kiedy skończyłem, powtórzyła: „Przeczytasz to dopiero po naszym rozstaniu.Albo jeżeli coś mi się stanie…”.Ton jej głosu uświadomił mi nagle, że to nie kokieteria kryje się za tymi słowami.Zdałem sobie sprawę, że maleńka książeczka rzeczywiście może zawierać treści, bez których nie zdołam się obejść, jeśli znowu, z jakiejkolwiek przyczyny, zostanę sam.I pojąłem wreszcie, że Maria troszczy się o mnie, że niepokoi ją, jak przebrnę przez trudny moment, który naprawdę może kiedyś nadejść, że chciałaby mi wówczas dopomóc, uchronić przed bólem i miotaniem się na oślep… Realność groźby zasmuciła mnie i oczywiście uczyniła dla mnie Marię jeszcze bardziej pociągającą… Pełen obydwu uczuć starannie schowałem zapięty na sprzączkę tomik.Nie rozmawialiśmy o nim więcej.Następnego dnia od samego rana utonęliśmy w kramikach i sklepach miasteczka.Gromadziliśmy dla mnie ekwipunek alpinisty; dla mnie, bo w bagażach Marii nie brakowało niczego.Zakupy nie okazały się zbyt trudne ani nadmiernie kosztowne — wielkie wysokogórskie wyprawy, których bezlik przemierza te strony, pozostawiają za sobą niemało całkiem dobrego wyposażenia i wszystko to prędzej czy później trafia na miejscowy rynek.Zdążył pan zauważyć bogactwo tutejszej starzyzny? Towary amerykańskie, japońskie,, angielskie, francuskie, włoskie… Każda sięgająca ku szczytom nacja porzuca jakieś atrakcyjne resztki.Nic też dziwnego, że odbiło się to pięknie w ostatecznym składzie mego stroju i sprzętu: solidne niemieckie buciory, ciepły anorak z metką fabryki odzieży w Vancouverze, włoski plecak, czekan i raki z wytłoczonymi w metalu literkami „Made in Japan” — przynajmniej od tej strony byłem niewątpliwym internacjonalistą…Słucham? No nie! Nie sądzi pan chyba, że we dwójkę i przy moim kompletnym nieobeznaniu ze wspinaczką porwaliśmy się na wierzchołki ośmiotysięczników czy nawet gór o kilometr lub dwa niższych.Uprawialiśmy trekking — długie i męczące, ale pasjonujące zarazem spacery u podstaw kolosów, wędrówki po tych rejonach, w których prawdziwe ekspedycje zakładają swoje bazy lub co najwyżej pierwsze | obozy.Dojeżdżaliśmy do punktów wymarszu naszym willysem albo — gdy droga zamieniała się w zbyt wąską, stromą, kamienistą ścieżynkę — na grzbietach prowadzonych i przez przewodników osłów.Przedzieraliśmy się przez lasy brzozowe i sosnowe, przez gęstwiny bambusów i rododendronów; kluczyliśmy w labiryntach [ Pobierz całość w formacie PDF ]