[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jak ktoś tak stary może być nadal niewinny? Nie pamiętała, kiedy ostatnio szło jej tak łatwo.–Proszę usiąść – powiedziała.–Dziękuję.Co mogę dla pani zrobić, pani doktor?–Chciałabym kontynuować naszą poranną kłótnię.Havelmann uśmiechnął się.–Kłótnię? Poranną?–Nie pamięta pan, że dziś rano rozmawialiśmy?–Nigdy w życiu pani nie widziałem.Evans patrzyła na niego chłodno.Stary człowiek poprawił się na krześle.–Skąd pan wie, że jestem lekarzem?–A nie jest pani? Powiedzieli mi, że mam się spotkać z doktor Evans w pokoju dziesięć.–Rozumiem.Jeśli nie był pan dziś rano tutaj, to gdzie?Havelmann zawahał się.–Zaraz… w pracy.Pamiętam, że mówiłem Helen – żonie – że spróbuję wrócić do domu wcześniej.Zawsze gdera, jeśli zostaję do późna.W firmie teraz dużo roboty: wielki kontrakt na warsztacie.Susan gra w szkolnym przedstawieniu i musimy zdążyć na ósmą.Dlatego chcę zaraz jechać do domu, żeby przedtem jeszcze trochę popracować w ogrodzie.Pogoda w sam raz.Evans zrobiła notatkę.–Jaką porę roku mamy?Havelmann wiercił się jak dziecko.Wyjrzał przez okno, nadal zasłonięte żaluzjami.–Wiosnę – powiedział.– Słonecznie, ciepło, bardzo ładna pogoda.Na drzewach już się pojawiają pączki.Evans bez słowa wstała, podeszła do okna.Otworzyła żaluzje, ukazując nagie pole zasłane zaspami śniegu.Wicher szarpał suche trawy, na niebie kłębiły się chmury.–Co pan na to?Havelmann wytrzeszczył oczy.Wyprostował się, pochylił do przodu.Pociągnął się za ucho.–A to dopiero.Ależ tu macie pogodę… trzeba trochę poczekać.–A co z pączkami na drzewach?–Pewnie wymarzną.Mam nadzieję, że Helen dała dzieciom kurtki.Evans wyjrzała przez okno.Nic się nie zmieniło.Z wolna zaciągnęła żaluzje i znowu usiadła.–Który mamy rok?Havelmann poprawił się na krześle, znowu spokojny.–Jak to? 1984.–Przeczytał pan tę książkę?–Zaraz, powoli.O czym pani mówi?Ciekawe, co by zrobił, gdyby tak wstała i wcisnęła mu kciuki w oczy?–Książkę George’a Orwella pod tytułem „Rok 1984”.– Zmusiła się, żeby mówić powoli.– Zapoznał się pan z nią?–Jasne.Musieliśmy ją przeczytać w liceum.– Czy pod powierzchnią niewinności Havelmanna pojawił się cień rozdrażnienia? Evans zamilkła i starała się nawet nie drgnąć.–Pamiętam, że zrobiła na mnie spore wrażenie – ciągnął Havelmann.–Jakiego rodzaju wrażenie?–Spodziewałem się po profesorze czegoś innego.Był zdeklarowanym liberałem.Oczekiwałem jakiejś ckliwej bajdy.A to było coś zupełnie innego.–Poczuł się pan niezręcznie?–Nie.Nie znalazłem w niej nic, czego bym już nie wiedział.Tylko wykazała, co złego jest w kolektywizmie.Wie pani, komunizm prześladuje jednostkę, niszczy inicjatywę.Twierdzi, że chodzi mu o interesy większości.I zaprzecza wszelkim wartościom humanistycznym.Tyle zrozumiałem z „1984”, choć kiedy profesor o tym mówił, to wychodziło na to, że wszystko jest o Nixonie i Wietnamie.Evans nadal milczała.Havelmann mówił dalej.–Taką samą mentalność spotykamy w pracy.Wielkie firmy są jak rząd.Wielkie, powolne; pokaż im, jak zaoszczędzić miliard, a one cię rozgniotą jak robaka, bo zmiana jest zbyt kłopotliwa.–Zdaje się, że ktoś panu zalazł za skórę?Stary człowiek uśmiechnął się.–Faktycznie.Przyznaję się bez bicia.Dużo o tym myślałem.Ale nie tracę wiary w człowieka.Pewnego dnia może zajmę się polityką i sprawdzę, czy zdołam zdziałać coś dobrego.Czubek jej ołówka pękł z trzaskiem.Spojrzała na Havelmanna, który patrzył na nią.Po chwili skupiła uwagę na notesie.Złamany grafit zostawił czarną bliznę biegnącą przez jej precyzyjne pismo.–Dobry pomysł – powiedziała cicho, nadal ze spuszczonymi oczami.– Wciąż nie pamięta pan naszej porannej kłótni?–Do chwili kiedy wszedłem w te drzwi, nigdy pani nie widziałem.O co mielibyśmy się kłócić?Był szalony.Evans niemal roześmiała się głośno na tę myśl.Oczywiście, że to wariat, w przeciwnym razie co by tu robił? Wątpliwości – zmusiła się do racjonalnego myślenia – dotyczą natury tego szaleństwa.Wzięła przycisk do papieru i przesunęła go w stronę Havelmanna.–Kłóciliśmy się o ten przycisk – powiedziała.– Pokazałam go panu, a pan powiedział, że nigdy wcześniej go nie widział.Havelmann przyjrzał się przyciskowi.–Moim zdaniem, wygląda zwyczajnie.O czymś takim mógłbym spokojnie zapomnieć.O co tyle krzyku?–Zauważył pan, że to model pomnika Lincolna.–Pewnie kupiła go pani w sklepie z pamiątkami.W Waszyngtonie jest pełno tego śmiecia.–Od dawna nie byłam w Waszyngtonie.–Ja tam mieszkam.Właściwie w Alexandrii, codziennie dojeżdżam.Evans zamknęła notes.–Mam prawdopodobną diagnozę pańskiego stanu – odezwała się nagle.–Jakiego stanu?Tym razem trudniej było jej opanować śmiech.Z wysiłku w oczach niemal stanęły jej łzy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]