[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na poprzedniej lekcji poleciłem swoim uczniom, by napisali list do nieznanej sobie osoby, rzeczywistej bądź wyimaginowanej, i zawarli w nim treści, o których nie potrafiliby powiedzieć nikomu innemu.Wytłumaczyłem, że czasami łatwiej jest zdradzić pewne osobiste tajemnice osobie całkiem obcej, bo wiąże się to z mniejszym ryzykiem, a więc otworzyć się przed nieznajomym słuchaczem, który nic o nas nie wie.Kiedy poprosiłem, by ktoś się zgłosił na ochotnika, ku memu zaskoczeniu pierwszy podniósł rękę Bruno, klasowy spryciarz.- Bruno?- Jestem gotów, proszę pana.Nigdy wcześniej nie zgłaszał się na ochotnika, nigdy też nie kończył zaczętej pracy.Naszły mnie wątpliwości, ale zaciekawienie okazało się silniejsze.- W porządku, Bruno.Słuchamy twojego listu.Otworzył zeszyt i zaczął czytać:- Drogi „Penthousie”.- Chwileczkę - przerwałem mu, gdy cała klasa ryknęła już gromkim śmiechem.- Miał to być list do nieznanej ci osoby.- Nie znam nikogo z redakcji „Penthouse’a” - odparł.- Trzymałem się dokładnie pańskich wytycznych.Napisałem o czymś, czego nie zdradziłbym nikomu innemu.W każdym razie na pewno nie mojej mamie.- Pewnie, skoro ona nic nie je, żeby mieć płaski brzuch - rzucił ktoś z końca sali.- A co, zazdrościsz mojej mamie wyglądu? - odparł zaczepnie Bruno.- Chciałbyś, żeby twoja wyglądała podobnie i nie przypominała grubego dupska odbitego na kiepskim ksero?- Ktoś jeszcze chce przeczytać swój list? - zapytałem.- Zaraz, chwileczkę - zaprotestował Bruno.- Drogi „Penthousie”, chciałbym ci opisać pewne doświadczenie związane z moim osobistym serdecznym przyjacielem, którego będę nazywał panem Johnsonem.Chłopak o imieniu Ryan zaniósł się takim śmiechem, że o mało nie spadł z krzesła.Jane Scavullo jak zwykle siedziała w ostatniej ławce i ze znudzoną miną gapiła się w okno, pozując na osobę, która jest ponad tym wszystkim, co się dzieje w klasie.Zresztą dzisiaj w pełni ją rozumiałem.Odnosiłem wrażenie, że wolałaby być gdzie indziej.I naszły mnie podejrzenia, że gdybym w tej chwili spojrzał w lustro, dostrzegłbym u siebie taką samą minę.Siedząca obok niej dziewczyna, Valerie Swindon, chyba najbardziej zasługująca w tej grupie na miano lizusa, błyskawicznie podniosła rękę.- Szanowny prezydencie Lincolnie, uważam Pana za jednego z największych naszych prezydentów, ponieważ walczył Pan o wyzwolenie niewolników i zrównanie wszystkich obywateli.Wszystko szybko wróciło do normy.Dzieciaki zaczęły szeroko ziewać, oczy im się kleiły, a ja pomyślałem, że bardzo źle się dzieje, kiedy nie można się szczerze wypowiedzieć na temat Abrahama Lincolna, żeby nie zostać uznanym za kujona.Ale po kilku zdaniach i ja przestałem słuchać dalszej części jej listu, gdyż przypomniał mi się skecz Boba Newharta, sfingowana rozmowa telefoniczna, w której spryciarz z Madison Avenue, spec od kreowania wizerunku, próbuje namówić prezydenta Lincolna, żeby darował sobie wszelkie sztuczki i włączył się do otwartej gry.Poprosiłem jeszcze kilkoro uczniów o odczytanie swoich listów, po czym wywołałem Jane.- Ja pasuję - odparła.Ale po zakończeniu lekcji, w drodze do wyjścia, rzuciła mi na biurko zapisaną kartkę.Jej list brzmiał następująco:Drogi Ktosiu, to jest list od ktosia do ktosia, w którym niepotrzebne są żadne imiona, bo i tak nikt nikogo naprawdę nie zna.Dlatego imiona nie mają większego znaczenia.Na świecie żyją wyłącznie obcy sobie ludzie.Są ich miliardy.Absolutnie wszyscy są sobie nawzajem obcy.Czasami wydaje się nam, że znamy innych, zwłaszcza naszych bliskich, lecz gdybyśmy ich naprawdę znali, to na pewno nie bylibyśmy aż tak często przez nich zaskakiwani, prawda? Bo przecież rodzice zawsze są zaskoczeni tym, co wyrabiają ich dzieci.Wychowują ich od niemowlęctwa, poświęcają im prawie cały swój czas, uważają ich za pieprzone aniołki, aż tu pewnego dnia przed drzwiami zjawia się policja i mówi: Wiecie, co, drodzy rodzice? Wasze dziecko właśnie roztrzaskało innemu dziecku głowę kijem baseballowym [ Pobierz całość w formacie PDF ]