[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dokładnie w tej samej chwili dostrzegł McMullena, który zdejmował kurtkę i owijał nią jakiś przedmiot, który podniósł z ziemi.Potem wyszedł przez bramę parku na drogę biegnącą obok meczetu.Pascal poderwał się do biegu.Dziś jest niedziela, pomyślał.Trzecia niedziela miesiąca… Tak to zaplanowali.To stanie się teraz.Kiedy Hawthorne zaprowadził Gini na taras z tyłu domu, oboje usłyszeli trzaski, dobiegające z mikrofalówek.Grupa zebrana w pobliżu Lise powiększyła się, stało tam teraz co najmniej dziesięć osób.Dwie pielęgniarki, zalana łzami kobieta w fartuszku pokojówki, lokaj, sanitariusze i ze trzech ochroniarzy.Malone obserwował Lise z tarasu.Gini zauważyła, jak podnosi ramię i mówi coś do ukrytego w mankiecie mikrofonu.–Zabierz tych ludzi do domu – polecił Hawthorne lodowatym głosem, kiedygrupa gapiów rozstąpiła się, aby ich przepuścić.Gini obejrzała się i zrozumiała, że rozkaz przeznaczony był dla Franka Romero, który natychmiast zaczął kierować stojących do budynku.W ogrodzie została tylko jedna pielęgniarka i sanitariusz.Kiedy Hawthorne zszedł z Gini po stopniach tarasu na trawnik, Romero i Malone ruszyli za nim, trzymając się w odległości mniej więcej dwudziestu metrów.–Zostańcie tutaj, na miłość boską! – rzucił cicho Hawthorne.– Pozwólcie mi sięzająć sprawą.Zaczekajcie tutaj.Romero zawahał się i przystanął.Malone zignorował polecenie.Zwiększył odległość, lecz nadal szedł za ambasadorem, przystając tylko wtedy, gdy Hawthorne i- 295 -Gini zwalniali.Gini zauważyła, że ze zmarszczonymi brwiami spogląda w kierunku ogrodzenia.Lise się nie poruszyła, kiedy okrążyli ławkę i podeszli do niej.Przez chwilę wpatrywała się w nich martwym wzrokiem, następnie podniosła się z gracją, niczym pani domu witająca gości na przyjęciu.Chwyciła dłoń Gini i zacisnęła na niej lodowate palce.–Ach, Gini, wreszcie przyszłaś – odezwała się.– Cudownie… Piękny dzień,prawda? Tutaj, w słońcu, jest naprawdę ciepło…Usiadła na ławce, wskazując Gini miejsce obok siebie.Gini spojrzała na nią niepewnie.Twarz Lise była kredowobiała, a na jej policzkach to wykwitały, to znikały dwie czerwone plamy.Słońce świeciło, lecz powietrze było bardzo zimne.Lise sprawiała wrażenie osoby z wysoką gorączką.Z boku policzka miała wyraźny, ciemny siniak.Jej ciałem wstrząsały dreszcze.Gini się zawahała.Spojrzała w oczy Lise, o źrenicach tak rozszerzonych, że wydawały się dwukrotnie większe niż normalnie.Co ona bierze, do diabła, pomyślała.–Jest zimno – powiedziała łagodnie.– Nie chciałabyś, żebym przyniosła ci płaszcz?–Nie, skądże znowu! – Lise się roześmiała.– Wcale nie jest mi zimno.Taki cudowny dzień… John, Gini i ja posiedzimy tu sobie na słońcu.Może zrobiłbyś nam drinka?–Jest dziesiąta rano – odparł cicho Hawthorne.– Nie wydaje mi się, aby Gini miała ochotę na drinka…–Bzdura! – W głosie Lise zabrzmiała dziwna, prawie kokieteryjna nuta.– Na pewno chętnie się czegoś napije, na przykład szampana.Szampana można pić o każdej porze dnia i nocy…Hawthorne ściągnął brwi i spojrzał na Gini, która skinęła głową.Chciał coś powiedzieć, lecz w ostatniej chwili zmienił zdanie.Odwrócił się i odszedł w kierunku domu.Na tarasie przystanął na chwilę i gestem przywołał Malone'a.Spoza otwartych balkonowych drzwi rozległ się nagle znany Gini dźwięk – cichy syk fotela na kółkach.Lise także usłyszała ten odgłos i mocniej zacisnęła palce na dłoni Gini.- 296 -–Czy jego ojciec tam jest? – zapytała.–Tak mi się wydaje, ale nie widzę go.Może jest tuż za drzwiami wychodzącymi na taras.–Nie mamy dużo czasu.– Lise utkwiła pociemniałe oczy w twarzy Gini.– Powiedz mi, tylko szybko, spałaś z nim? Poszłaś z nim do łóżka?–Z twoim mężem? – zapytała spokojnie Gini.– Nie.Oczywiście, że nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]