[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zatrzymali się przed markizą.Człowiek z kolczykiem splunął Gwynnowi pod stopy.Pozostali zajęli pozycje za swoim szefem.- Cześć, żałosny kutasie - rzucił człowiek z kolczykiem.- Dla ciebie jestem pan Żałosny Kutas - odparł ze spokojem Gwynn.- Będę mówił do ciebie, jak mi się spodoba.Debil.Dupek.Cwel.Gwynn zignorował obelgi.- Co się stało z twoim uchem? - zapytał.- Rana się zapaskudziła i trzeba je było uciąć.Dostałem zakażenia krwi.A wszystko przez to, co mi zrobiła ta twoja dziwka.- Podszedł krok bliżej - Dlatego przyszedłem zażądać rekompensaty - zakończył z uśmiechem.- Rozumiem - odparł Gwynn, wskazując na towarzyszącą mu grupę.- A ci faceci z pomalowanymi głowami to twoi kumple, którzy przyszli ci pomóc.Zgadza się?- Ci dżentelmeni są dla mnie jak bracia.Wstąpiłem do Zakonu Krwawego Ducha.Pomogą mi oderwać ci uszy, wyciąć wargi i.Gadał tak przez dłuższą chwilę.Kiedy skończył, pojawiło się już kilku gapiów.- No to bierzcie się do roboty - rzucił Gwynn.- Co?- Pamiętaj, że jest półgłuchy - podpowiedział mu Marriott.- Powiedziałem, bierzcie się do roboty - powtórzył Gwynn, podnosząc głos.- Jak widzicie, jesteśmy z kolegą straszliwie zajęci.- Za chwilę będziecie straszliwie martwi - odparł człowiek z kolczykiem, uśmiechając się szyderczo.Nagle rozległ się cichy furkot.Niektórzy z Krwawych Duchów odwrócili głowy, ale było już za późno.Korzystając z tego, że nie patrzą, Gwynn oddał kilka strzałów.Pięciu Krwawych Duchów, do których celował, padło na ziemię.Tymczasem człowiek z kolczykiem otworzył i zamknął usta.Z szyi sterczał mu nóż Marriotta.Z rany tryskały strumienie krwi.Po chwili on również zwalił się na ulicę.Reszta Krwawych Duchów zamarła.Patrzyli na Marriotta, który tymczasem wydobył karabin, i na Gwynna, który nie podniósł się z fotela.Unosił dymiący rewolwer, a palcami lewej ręki bębnił w drugi.Popatrzyli na leżących towarzyszy.Wszystkie kule trafiły w sam środek znaków na ich czołach.Gwynn pokiwał do nich rewolwerem z długą lufą.- Mam tu jeszcze jedną kulę.Który z was chciałby ją otrzymać?Jeden z Krwawych Duchów warknął wściekle i sięgnął po broń.Po mgnieniu oka pozostali zrobili to samo.Gwynn utracił przewagę zaskoczenia, a przeciwników było pięciu, doszedł więc do wniosku, że odległość jest stanowczo za mała.Wypalił w nogi mężczyzny stojącego najbliżej i skoczył w bok.Odrzucił rewolwer, który trzymał w prawej ręce, i wyciągnął drugi, naładowany.Przeciwnik, do którego strzelił, padł z krzykiem na ziemię, trzymając się za kolano.Gwynn wylądował na nim, pobudzając go do kolejnego krzyku.Tak jak na to liczył, pozostali bali się strzelać, żeby nie trafić towarzysza, który miotał się na ziemi, próbując zrzucić z siebie Gwynna.Marriott klęknął na ziemi pod hamakiem i zastrzelił jednego z nich.Pozostali przypomnieli sobie o nim poniewczasie.Dwóch odwróciło się, by się z nim policzyć, a trzeci szarpał się z pistoletem, który się zaciął.Gwynn zastrzelił z bliska rannego przeciwnika, a potem wycelował w jednego z dwóch, którzy się odwrócili, i przestrzelił mu żuchwę.Marriott załatwił drugiego.Potem Gwynn usłyszał kolejny strzał i poczuł w prawym barku ostry, piekący ból.Ostatni Krwawy Duch nadal nie mógł sobie poradzić z nieposłuszną bronią.Gwynn wystrzelił i usłyszał, że Marriott jednocześnie zrobił to samo.Krwawy Duch padł na ziemię.Gwynn przyjrzał się swemu barkowi.Nie odniósł żadnych szkód poza zniszczoną koszulą i głębokim zaledwie na pół cala draśnięciem.Wyprostował się, strzepnął kurz z ubrania i popatrzył na Marriotta.Jego towarzysz miał niezadowoloną minę.- Przepraszam.Ten, którego trafiłem najpierw, nie był do końca martwy.Gwynn podniósł z ziemi odrzuconą broń.Ból był niewielki i już mu przechodził.- Nic nie szkodzi, przyjacielu - rzekł.- Yche’ire faudhan bihat.Nie zawsze udaje się zabić wszystkich.Marriott rozciągnął usta w wąziutkim uśmieszku.Potem potrząsnął głową i wrócił na hamak.Gwynn ponownie usiadł w fotelu i wziął szklankę oraz gazetę.Wszystkie trzy rzeczy, których bezwzględnie potrzebował do odpoczynku, ocalały, jakby bronił ich jakiś niewidzialny strażnik skromnych przyjemności życia.Pstryknął palcami i chłopcy wyszli zza markizy, wracając do wzbudzania powiewów wachlarzami.Gwynn pociągnął łyk ponczu i westchnął z namysłem.- Krwawe Duchy! Słyszałeś kiedyś o nich?- Nie.To ty śledzisz wszystkie plotki.- To pewnie tylko wynajęte żule z wymyślną ozdobą na głowie.Gwynn osuszył szklankę i zapalił papierosa.Potem podsunął paczkę Marriottowi.Jego przyjaciel wziął papierosa, spoglądając na trupy.- Została tylko krew i duchy - stwierdził, spluwając na ziemię.Gwynn ryknął śmiechem, ale Marriotta najwyraźniej nie rozbawił własny żart.Na targu znowu zaczął się ruch.Gapie się rozeszli.Po krótkiej chwili nie wiadomo skąd pojawiła się zgraja uliczników, którzy podbiegli do ciał.Byli bardzo sprawni.W ciągu dwóch minut rozebrali trupy do naga.Jeden z nich miał taczkę.Załadowali na nią wszystkie łupy i zniknęli za pobliskim barakiem.To nie był wcale koniec.Po chwili przyszli dorośli ludzie, poruszający się sztywnym krokiem.Spowijały ich ciemne łachmany, całkowicie zakrywające twarze oraz ciała przed promieniami słońca i ludzkim wzrokiem.Pracując dwójkami albo trójkami, zawlekli dziesięć trupów do pobliskich ciemnych zaułków.Jeden z nich rzucił Gwynnowi monetę.Sępy spotykało się w każdej części miasta.Nie były wybredne, Gwynn widział, jak zabierały martwych, umierających i kalekich.Nikogo z tych, których wyniosły, już potem nie widziano.Niektórzy mówili, że to trupojady, inni zapewniali, że służą ludziom praktykującym czarną magię, jeszcze inni zaś, że zatrudniają ich władze miejskie.Tego ranka nie doszło już do dalszych incydentów.W południe zjawili się Spiczasty Jasper i Łokieć, żeby ich zmienić.Ten drugi pogrzebał czubkiem buta w plamie krwi na ziemi.- Ominęła nas zabawa? - zapytał z lekkim rozczarowaniem w głosie.- Aha - zgodził się Gwynn.- Co się wydarzyło? - zainteresował się Jasper.- Wygląda na to, że przydałaby się wam pomoc - dodał, wskazując na rękaw Gwynna.Ten wzruszył ramionami.- Niezadowolony klient przyprowadził kolegów.- Jaki klient? - nie ustępował Łokieć.- Jakiś właściciel łodzi z Phaience - zaimprowizował Gwynn.Nie miał zamiaru się przyznawać, że strzelali do niego ludzie jednouchego alfonsa.- A jak się nazywał? - podjął Jasper.- Mam tam kuzynów, którzy zajmują się tym interesem.- Nie opowiadaliśmy sobie historii rodzinnych - odparł Gwynn.Złożył gazetę i wstał.Przechodząc obok Jaspera, poklepał go po ramieniu.- Szkoda, że cię tu nie było, kanibalu.Miałbyś świeże mięso na śniadanko.Ciemnoskóry mężczyzna nie zdążył odpowiedzieć.Przerwał mu Marriott, który zeskoczył nagle z hamaka i przeszedł obok z wyrazem straszliwej goryczy na twarzy.Odwiązał konia, skoczył na siodło i odjechał galopem.Gwynn i dwaj pozostali odwrócili z zażenowaniem spojrzenia, nie chcąc patrzeć sobie w oczy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]