[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Samolot był tylko w połowie pełny,co dało wszystkim szansę na wygodne podróżowanie.On i Gwaine zajęlimiejsca bliżej dziobu, a Billi i Elaine usadowiły się w ogonie maszyny.Lance chwycił jedną z butelek, która sturlała się z małego stolika.Elaineoblała się rumieńcem.Czyżby wstydziła się swojego nieumiarkowania? Tobyłaby nowość.A może chodziło o Lance’a? Stał się członkiem Zakonu tydzień bądźdwa po pogrzebie Percy’ego.Templariusze znali go od lat.Wiedzieli osamotniku, który ściga po całej Europie ghule i inne bezbożne stwory.Billizobaczyła go w akcji już kilka dni po przystąpieniu do templariuszy.Trzyghule żerowały na ludziach z domu opieki, wykorzystując ich dramatycznąsytuację.Wiadomo, że nikt nie uwierzy w niewiarygodne historieopowiadane przez starsze i schorowane osoby.Lance przeszedł po nich jakhuragan.Nawet Arthur był pod wrażeniem.Poza tym Francuz miał wrodzonyurok, a opaska na oku tylko dodawała mu pirackiej chwały.Mężczyzna wsile wieku, może czterdziestoletni, wciąż był przystojny – wedługeuropejskiego kanonu urody, z długim, opadającym galijskim wąsem.Billiraz jeszcze spojrzał* na Elaine.Twarz kobiety oblewał rumieniec.„No nie.Litości”.– Zarezerwowałem nam miejsca w małym hotelu na Arbacie.Jestpołożony w centrum i nie rzuca się w oczy – powiedział Lance.– Wacławbędzie na nas czekał z zamówionym towarem i potrzebnymi informacjami.– Udało mu się wszystko zdobyć? – zapytała Billi.– Oui.Krótki miecz, kukri, sztylet i shurikeny z ciężkiej stali, o któreprosiłaś.– Lance zrobił przerwę.– I oczywiście kastet.– Swoim zdrowymokiem spojrzał na Elaine.– Ty też coś zamawiałaś?Elaine niezdarnie potrząsnęła głową.– C’est bien.– Przygładził wąsy.– Dzisiaj wtorek.Jeśli wszystkopójdzie zgodnie z planem, powinniśmy się spotkać z bogatyrami już popołudniu.Tym sposobem mieli cztery dni na odnalezienie Wasylisy.To byłoniemożliwe.Lance wrócił na swoje miejsce; Elaine odprowadziła go wzrokiem.– Obrzydliwość – zauważyła Billi.– Mogłabyś być jego babką.Elaine podskoczyła, jakby przyłapano ją na gorącym uczynku.– Hej, nie pyskuj mi tu.– Znowu nacisnęła guzik, by przywołaćstewarda.– Gdzie on się podziewa? Ja tu przecież umieram z pragnienia.Podświetlono komunikat: „Zapiąć pasy”.Samolot zaczął podchodzićdo lądowania.Billi miała niewielkie doświadczenie, jeśli chodzi o zagranicznepodróże.Raz wyprawiła się do Francji i spędziła tydzień w ulewnym deszczuw Hiszpanii.Moskiewskie lotnisko Domodiedowo nie przypominało niczego,co znała; te wielkie przeszklone ściany i wysokie sufity – nowoczesne i pełneplastiku.Napisy były po rosyjsku i angielsku, podobnie jak komunikaty.Pejzaż za barwionymi zielonymi szybami zamazywała biel.Zamglonadroga, na której panował duży ruch, prowadziła od wyjścia po horyzont.Wzdłuż niej ciągnął się gęsty iglasty las.Kiedy tylko wyszli na zewnątrz, natychmiast zaatakowała ich mroźnapogoda.Zimno chwyciło Billi za gardło, a oczy wypełniły się łzami, gdylodowate powietrze uderzyło ją w twarz.Nigdy nie czuła czegoś podobnego.Pomimo rękawiczek, szalika, długiego szynela oraz czapki ostry wiatrpokrywał chłodem każdy milimetr gołej skóry.Płatki śniegu zamarzały napowiekach.Dziewczyna zakryła usta szalikiem i zaczęła oddychać przezmateriał, chroniąc je przed spierzchnięciem.„Jezu, jak oni mogą żyć w takich warunkach?”.Lodowaty podmuchciął ją po szyi, cała się trzęsła.Wielkie auta z napędem na cztery koła, które wyglądały bardziej jakczołgi, stały obok kruchych, starych trabantów i ład produkowanych jeszczew czasach zimnej wojny.Samochody miały zimowe opony ponabijanećwiekami.Kiedy jechały po posypanym piaskiem asfalcie, wydawały dźwiękprzypominający odgłos kamiennej lawiny.Taka pogoda całkowiciesparaliżowałaby Londyn, jednak na Rosjanach, okutanych w futra,półmetrowy śnieg i dziesięć stopni mrozu nie robiły większego wrażenia.Rosja dałaby sobie radę z wulkaniczną zimą lepiej niż inne kraje,przynajmniej na początku.To państwo miało duże zasoby gazu, węgla i ropy,ale i tak nie przetrwałoby Fimbuhinter.Nikt nie pożywi się węglem.Lance wskazał zaparkowaną furgonetkę, z której ktoś do nich machał.W środku było szaro od dymu.– Ruszajmy – zakomenderował Gwaine, wrzucając do samochodu swójplecak.Pozostali zrobili to samo.Billi zajęła miejsce przy oknie.Wielkie billboardy zakrywały domy położone wzdłuż drogi doMoskwy.Reklamowały się na nich znane marki – Microsoft, BMW – alehasła były napisane cyrylicą, co łagodnie przypominało cudzoziemcom, żetutaj wszystko jest inne.Wzdłuż drogi piętrzyły się co najmniej metrowezaspy śniegu.Wiatr zdmuchiwał puch z ich czubków i z okien samochodu –wydawało się, że śnieg paruje.Jechali do miasta już ponad godzinę, kiedy Billi w oddali dostrzegłapotężną rzeźbę.Był to rycerz na koniu, z włócznią wbitą w wijącego sięsmoka.– Rosjanie wierzą w świętego Jerzego?Lance pokiwał głową.– Tak, jest patronem miasta.Tu bardzo poważnie podchodzi się doreligii, zwłaszcza po latach komunizmu i represji.Rząd i wielu majętnychinwestorów wyłożyło masę pieniędzy na odbudowanie zdewastowanychzabytkowych miejsc kultu.Nie ma lepszej drogi, by dostać się do nieba niżwybudowanie kościoła.Święty Jerzy to prawdziwa szycha w tym mieście.– Lance wskazał na mijany kościół.– Ale nie jedyna.Na dachu budynku błyszczało pięć złotych kopuł.Mimo gęstych chmurbyły doskonale widoczne.Ściany cerkwi, która wyglądała na zupełnie nową,pokrywała mieniąca się mozaika
[ Pobierz całość w formacie PDF ]