[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie, o naszej organizacji nie wiedzą.Nie znają nawet jej nazwy.– Bo też tak naprawdę nie miała nazwy.Po prostu nazywano ją organizacją.–Obyś się nie mylił.Masz dla mnie nowe rozkazy?–Dobrze się spisałeś: trzech spośród zwerbowanych przez ciebie mężczyzn wybrało męczeńską śmierć w Ameryce.–Trzech? – mile zdziwił się Atef.– Ufam, że dostąpili dobrej śmierci?–Zginęli w imię Allaha.Lepiej być nie może.Kogoś jeszcze zaproponujesz?Atef sączył kawę.–Na razie nie, ale mam na oku dwóch kandydatów.Wiesz, że to trudne.Nawet najwierniejsi wyznawcy Allaha chcą cieszyć się życiem.– Jak on sam, rzecz jasna.–Dobra robota, Anas.Lepiej mieć pewność niż wymagać zbyt wiele.Nie śpiesz się.Umiemy być cierpliwi.–Jak bardzo cierpliwi? – dociekał Atef.–Mamy kolejne plany względem Ameryki.Chcemy ich ugodzić jeszcze mocniej.Ostatnio zabiliśmy setki.Następnym razem zabijemy tysiące – obiecał Fa’ad z błyskiem w oku.–Niby jak? – spytał Atef.Mógłby być, ba, powinien być, oficerem od planowania.Idealnie się do tego nadawał, miał przecież wykształcenie techniczne.Czy oni o tym nie wiedzą? Niektórzy ludzie w organizacji chyba myślą fiutem.–Tego nie wolno mi wyjawić, przyjacielu.– Fa’ad Rahman Jasin przemilczał, że tego nie wie.Osoby wyżej postawione w organizacji nie do końca mu ufały.Wściekłby się, gdyby zdał sobie z tego sprawę.Ten skurwysyn pewnie sam tego nie wie, pomyślał Atef.–Zbliża się godzina modlitwy, przyjacielu – oświadczył Anas Ali Atef, zerkając na zegarek.– Chodź ze mną.Mój meczet jest o dziesięć minut drogi stąd.– Wkrótce czas na salat.Sprawdzi, czy jego współpracownik jest prawdziwym wyznawcą.–Jak sobie życzysz.Wstali i zaraz złapali tramwaj, który piętnaście minut później zatrzymał się w pobliżu meczetu.–Popatrz, no, Aldo – odezwał się Dominic.Rozglądali się wokół, a tu proszę: jest ich znajomek.Idzie sobie ulicą z jakimś kolegą.–Ciekawe, kim jest ten drugi? – zastanawiał się Brian.–Nie znamy go, a nie możemy działać na własną rękę.Wchodzisz w to?–No pewnie! A ty?–Bez dwóch zdań!Cel znajdował się w odległości trzydziestu metrów.Szedł w ich kierunku, najwyraźniej zmierzał do pobliskiego meczetu.–I jak?–Zaraz.Lepiej go załatwić, kiedy wyjdzie.–OK.Odwrócili się i zaczęli podziwiać witrynę kapelusznika.Usłyszeli – niemal poczuli – jak Arab ich mija.–Jak myślisz, długo to potrwa?–Skąd, do cholery, mogę wiedzieć? Od paru miesięcy nie byłem w kościele…–Super – burknął Brian.– Mam brata apostatę.Dominic stłumił śmiech.–To ty zawsze byłeś ministrantem.Atef i jego znajomy weszli do meczetu.Czas na modlitwę, salat, drugi z pięciu filarów islamu.Pokłonią się i uklękną z twarzą zwróconą ku Mekce.Będą szeptać ulubione fragmenty Koranu.Wyznanie wiary.Wchodząc do świątyni, zdjęli buty.Jasim był niemal zaskoczony: w meczecie widać było niemieckie wpływy.W ścianie atrium znajdowały się przegródki na buty.Ponumerowane, by uniknąć pomyłki… lub kradzieży.Nadzwyczaj rzadkie przestępstwo w muzułmańskim kraju.Islam bardzo surowo karze kradzież.A w domu Allaha? To obraza Boga.Oddali pokłon Allahowi.Trwało to krótko, ale Atef utwierdził się w wierze.Pomodlili się i wrócili do atrium.Zabrali buty i wyszli z meczetu.Nie oni pierwsi.Amerykanie obserwowali wszystkich.W którą stronę pójdą? Dominic miał oko na ulicę, rozglądał się za policjantami lub oficerami wywiadu, ale żadnych nie zauważył.Był pewien, że obiekt pójdzie do swojego mieszkania.Brian patrzył w przeciwnym kierunku.W modłach uczestniczyło ze czterdziestu ludzi.Na ulicy rozproszyli się na wszystkie cztery strony świata, pojedynczo lub grupkami.Podjeżdżały taksówki i zatrzymywały się, by zabrać pasażerów.Dominic i Aldo wolno podeszli – by się nie zdemaskować.Naraz ze świątyni wyłonił się ich cel wraz ze swoim kumplem.Skręcili w lewo i wyszli prosto na Dominica.Jeszcze trzydzieści metrów.Brian wszystko widział [ Pobierz całość w formacie PDF ]