[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.–Gamoto! – zaklął.– Nie chodzi tylko o zemstę.Szarlatana trzeba powstrzymać raz na zawsze.Żeby już nigdy nikomu nie odebrał duszy.Czego ode mnie oczekujesz w takim razie?–Wiesz, którędy lecieć do Kapadocji?Kraina na północy, za morzem? Wiem…–To blatnie! A uniesiesz mnie na grzbiecie?* * *Uniosła, choć nie było to takie proste.Wiwerna miała dosyć siły, by lecieć z człowiekiem usadowionym między skrzydłami niczym Bellerofont na grzbiecie pegaza, jednak szybko okazało się, że potrzebna będzie uprząż.Po pierwszym, krótkim locie Kalikst padł obolały na ziemię.–Nie utrzymam się – jęknął.– Tam w górze wieje bardziej niż na morzu podczas sztormu.Jak będę cię trzymał za szyję, to spadnę, zanim opuścimy góry.Lećmy do starca, on coś poradzi.Eremita na ich widok nie okazał najmniejszego zdziwienia.Najpierw opatrzył rany Belzebuba, kładąc na nie ciepłą papkę z ziół.Ból szybko przeszedł.Później samotny mnich pokazał uprząż, którą zszył z pasów baraniej skóry.Zapiął ją na szyi i grzbiecie wiwerny.–Ejże, to mi wygląda na robotę na miarę! – zdziwił się Belzebub.– Pasuje blatnie, jakbyś wcześniej wiedział, co i jak dziargać!–Może tak było – szepnął tajemniczo eremita i były to jedyne słowa, jakie wypowiedział tego dnia.Zabrawszy zapasy, Kalikst wskoczył na grzbiet wiwerny.Wsunął nogi w skórzane obejmy, zacisnął pas trzymający go na kłębie gadziny i oparł na nim dłonie.–Jak to? A gdzie jakieś cugle? A jak mam prowadzić?Ha, ha, dobrze uczynił twój stary przyjaciel! Ty jesteś ładunkiem, a nie jeźdźcem.To ja decyduję, którędy lecimy.–Mam nadzieję, że się nie spłoszysz i nie poniesiesz – mruknął z przekąsem Belzebub, machając na pożegnanie mędrcowi w czerwonej riasie.Wkrótce mknęli już pośród chmur wysoko nad górami Troodos.W ślad za nimi w bezpiecznej odległości sunął na szeroko rozłożonych skrzydłach jastrząb.Rozdział 21–Przeklęte miejsce!… – krzyknął, starając się przebić słowami przez wiatr.– To tutaj! Ląduj!Wiwerna zatoczyła krąg nad wąwozem i zniżyła lot.Belzebub patrzył na zdobne galeryjki monastyru, na trupią bramę z zaschniętymi ciałami nieszczęśników zwiedzionych mirażem wielkich skarbów i mełł w ustach najplugawsze przekleństwa.Odruchowo ścisnął uprząż i wierzgnął piętami.Nie jestem koniem – usłyszał w myślach.– Nie poganiaj mnie, bo cię zrzucę razem z twoim siodłem.I trzymaj się mocno, bo schodzę na dno tego jaru.Niewiele tam miejsca, więc będzie ostro.Zaczęła pikować w dół jak drapieżny ptak polujący na mysz skrytą w polnej trawie.Kalikst odruchowo zamknął oczy i przylgnął do grzbietu wiwerny, nawet nie kryjąc swojego strachu.Żołądek podszedł mu do gardła, w uszach poczuł dudnienie.Nim zrozumiał, co się dzieje, skrzydlata gadzina z impetem osiadła na dnie wąwozu.Czując ziemię pod stopami, odetchnął.W pustym wąwozie smętnie zawodził wiatr.Drożynę prowadzącą przez jar do monastyru pokrywała gruba warstwa pyłu naniesionego z okolicznych wzgórz.Tak jakby od wielu dni nikt tędy nie chodził.Belzebub ostrożnie, zerkając na boki, postąpił kilka kroków w stronę wejścia do upiornej świątyni.Ścisnął mocniej rękojeść toporka, spodziewając się zasadzki truposzów.–Nie ma ich – mruknął zdziwiony.– Nawet nie czuć ich smrodu.Jeżeli się zaczaili, to nie tu.Idę do środka.A ty?Ja się przecież nie zmieszczę… Te krecie korytarze to nie dla mnie.–Nie ma z ciebie żadnego pożytku, jaszczurko.Ale na szczęście mam jeszcze jednego pomocnika.Przywołał jastrzębia dotąd spokojnie szybującego ponad kapeluszowatymi skalami Kapadocji.Ptak nadleciał z dzikim wrzaskiem.Tak jak wiwerna nie przejawiał chęci, by zagłębiać się w zakamarki monastyru.–Wiem, wiem – szepnął do niego Kalikst.– Gdybyśmy nie musieli, nikt z nas by tam nie właził.To przeklęte miejsce, pełne śmierci i cierpienia.Ale tylko ty możesz nas ostrzec przed pułapką.–Kjeek-kjeek-kjeek! – odpowiedział mu skrzydlaty drapieżnik i pomknął w górę ponad fasadę monastyru.Omijając skalne występy, wzleciał nad wewnętrzny dziedziniec z czterech stron otoczony wybitymi w tufie galeryjkami.Wewnątrz również zalegał kurz – co Belzebub widział oczami ptaka – jakby satanaelską świątynię opuścili wszyscy upiorni wyznawcy wraz ze swoim mistrzem.Jastrząb pokazał Kalikstowi kolejne zakamarki monastyru: schody prowadzące do sali modlitewnej ze świetlikiem wybitym w suficie, a także szerokie przejście do podziemi.Na widok tego miejsca Belzebub zadrżał.Wspomnienia były zbyt żywe: to przecież tam pojmali go zakonnicy-umarlacy i powlekli do klatki zawieszonej nad kamienną przepaścią.Jednako teraz korytarze plugawej świątyni ziały pustką.–Wchodzę, widzę, że tu nikogo! – zawyrokował Kalikst.– Pochowały się satanaelskie ścierwa, muszą być niżej, w podziemiach.Tam jastrząb już nie wleci.Skoro tak… to ja cię nie zatrzymuję.Zaczekam tutaj.Ogarnięty półmrokiem korytarz wypełniała zawiesina kurzu.Stąpając, wzbijał kolejne kłębuszki pyłu igrające z wąskimi promieniami słońca, które przenikały przez wybite w skale otwory okienne.Z początku co chwilę zerkał na boki, oczekując niespodziewanego ataku, jednak wkrótce całe napięcie uszło zeń jak woda z dziurawego bukłaka.Kołatanie serca ustało, jakiś głos podpowiadał, że nic mu nie grozi, że to on jest panem sytuacji i kto inny powinien czuć strach.Tak, bez wątpienia wiele zmieniło się, od czasu gdy widział to miejsce ostatnim razem.–Gdzie jesteś, koproskilo, heretycki psie? – zapytał donośnie, lecz odpowiedziało mu jeno echo obijające się o białoszare ściany.– Ha, ha, dałeś nogę jak ostatnia ciura, pękasz jak arbuz u Bułgara na targu.Mam cię, łajzo!Wtedy naszła go myśl o Zoe.Jeżeli starzec z Cypru nie mylił się ani nie łgał, dziewczyna musiała być gdzieś tuż.Może w tej komnacie? Może w tamtej? Gdzie?! Tu nie! Tam? Rzucił się pędem, jak oszalały zaglądając do kolejnych pomieszczeń, jednak nie znalazł nic poza stertami zetlałych szmat, ludzkimi czaszkami, piszczelami…–Truposzkowie… Braciszkowie-truposzkowie leżą już jak na truchła przystało – mruknął.Narastała w nim euforia.Upiorny klasztor stracił swą diabelską aurę, był tylko cmentarzyskiem.Zniknął nawet wszechobecny dotąd smród gnijącej śmierci, rozkładu… Wszędzie jeno kurz, starość… Bagienny fetor uleciał wyprażony przez słońce, zasypany przez tufowy kurz.Wbiegł po schodkach na pierwszą galeryjkę monastyru, później na drugą i jeszcze wyżej, aż zobaczył korytarz prowadzący w głąb opuszczonego eremu.Idąc nim, dotarł do wewnętrznego dziedzińca otoczonego z czterech stron misternie rzeźbionymi krużgankami.Pomiędzy nimi na samym środku placyku ujrzał wiwernę.–A ty tu czego, jaszczurko? – burknął zdziwiony.Pomyślałam, że jednak nie mogę cię zostawić samego.Tyle opowiadałeś o tych strupieszałych zakonnikach i o inszych niebezpieczeństwach czyhających na ciebie w tych labiryntach… To mi przypomniało, po co tu jestem.Chcę poznać słodki smak zemsty.Nic więcej.–Blatnie! Ale jakżeś tu wleciała? Tam na górze przecie jest wąsko, skały sterczą jak miecze tureckiej piechoty.Wiwerna prychnęła głośno, wzbijając z kamiennych płyt dziedzińca kłęby kurzu.Zatrzepotała skrzydłami i uniosła ogon zagięty na końcu niczym harpun.Przecież jestem jaszczurką, jak sam powiadasz! Widziałeś gdzieś jaszczurkę zaklinowaną między skałami?–Nooo… W sumie dobrze nawijasz.Nie widziałem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]