[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Robiły wrażenie dość ciężkich.Ilu ludzi potrzeba, żeby wrzucić taką na ciężarówkę? – pomyślał Jack.Dwóch czy czterech? Już dawno temu stwierdził, że w takich chwilach umysł lubi błądzić, dlatego musiał mieć się na baczności.Patrz na tłum, powtarzał sobie w duchu.Na tłum.Za dużo tych pieprzonych twarzy! Poza tym, jeśli ten skurwysyn tu przyjdzie, na pewno nie będzie gapił się na ciebie.– Tom, przejdźmy się wzdłuż barierek, co?– Dobry pomysł.Tłum był gęsty, ale jakoś się przebili.Ryan spojrzał na zegarek.Jeszcze piętnaście minut.Ludzie napierali na barierki, chcieli podejść jak najbliżej.Już w średniowieczu panował pogląd, że dotyk monarchy może uzdrowić chorego albo przynieść szczęście i widać, pozostało tak do dziś dnia.A dotyk samego papieża? Wielu z tu obecnych chorowało pewnie na raka i przyszło błagać Boga o pomoc.Takie cuda ponoć się zdarzały.Lekarze mówili wtedy, że choroba się po prostu cofnęła i przypisywali to procesom biologicznym, których jeszcze nie rozumieli.Ale może były to prawdziwe cuda? Dla ozdrowieńców na pewno tak.Była to jedna z rzeczy, których Ryan nie pojmował.Ludzie wychylali się za barierki, spoglądali w kierunku bazyliki.– Sharp, Ryan, Sparrow – zatrzeszczało w słuchawce.– Możliwy cel sześć metrów na lewo od was.Trzeci szereg, granatowa marynarka.– Nie czekając na Sharpa, Ryan ruszył w tamtą stronę.Było gęsto, ale nie tak gęsto jak w nowojorskim metrze.Nikt nawet nie zaklął.Jack wyciągnął szyję i.Tak.Tam, niedaleko.Spojrzał na Sharpa i dwa razy dotknął palcem nosa.– Tu Ryan – rzucił do mikrofonu.– Kieruję się w stronę celu.Podawaj namiary, John.– Trzy metry prosto przed siebie, tuż obok Włoszki w brązowej sukience.Facet ma jasnobrązowe włosy.Patrzy w lewo.Mam cię, sukinsynu, pomyślał radośnie Jack.Dwie minuty później stał już tuż za nim.Dzień dobry, pułkowniku Strokow.Ukryty w gęstym tłumie, rozpiął marynarkę.Dziwne.Na jego miejscu podszedłby znacznie bliżej barierki.Wokoło kłębili się ludzie, miał ograniczone pole strzału, ale stojąca tuż przed nim kobieta była niska, więc pewnie liczył na to, że wypali nad jej głową.No dobrze, Borysie Adriejewiczu.Chciałeś sobie pograć, ale moja zagrywka trochę cię zaskoczy.Tak, skurwielu.Każdy trep czy marynarz, który trafia do nieba, od razu widzi, że po ulicach chodzą tam patrole żołnierzy piechoty morskiej.Tom Sharp otarł się o Strokowa, stanął dwa kroki dalej, zerknął na Ryana i podniósł do góry zaciśniętą pięć: Bułgar był uzbrojony.Gwar przybrał na sile, wszystkie języki świata zlały się w mrukliwy syk, który nagle ucichł.Otworzyły się spiżowe wrota.Sharp czuwał półtora metra dalej.Między nim i Bułgarem stała tylko jedna osoba, jakiś nastolatek.Tom mógł w każdej chwili skoczyć w bok i chwycić skurwysyna za gardło.Wtem buchnął krzyk.Ryan ostrożnie przesunął się kilka centymetrów do przodu, wyjął pistolet i odwiódł kciukiem kurek.Ani na sekundę nie odrywał wzroku od Strokowa.– Tu King.Papież już wyszedł.Widać samochód.Ale Jack nie mógł mu odpowiedzieć.Nie widział też papamobile.– Tu Sparrow.Tak, widzę go.Ryan, Sharp, za kilka sekund cel znajdzie się w waszym polu widzenia.Jack wciąż milczał.Nie widział ani papieża, ani ludzi.Widział jedynie plecy i głowę Strokowa.I jego ramiona.Nie można poruszyć ramieniem, nie poruszając łopatką, a kiedy Bułgar poruszy łopatką.Strzał w plecy to morderstwo, Jack.Kątem oka dostrzegł przód białego dżipa jadącego powoli z lewej strony ku prawej.Strokow patrzył w tamtym kierunku, ale jakby trochę.w innym? Dlaczego?I nagle leciutko poruszył prawym ramieniem, pokazując łokieć, co oznaczało, że zmienił położenie ręki, że trzyma ją teraz równolegle do ziemi.Poza tym ostrożnie, niemal niezauważalnie, przesunął do przodu prawą stopę.Szykował się do.Ryan wbił mu w krzyż lufę pistoletu.Wbił tak mocno, że poczuł, jak utyka między kręgami.Strokow drgnął i leciutko odchylił do tyłu głowę.– Jeśli pistolet, który trzymasz w ręku, wystrzeli – szepnął mu do ucha Jack – do końca życia będziesz szczał w pieluchy.Oddaj mi go.Tylko powoli, powolutku, czubkami palców, bo pociągnę za spust.Zadanie wykonane, oznajmił jego umysł.Ten skurwysyn już nikogo nie zabije.Chcesz spróbować jakiejś sztuczki? Śmiało! Nie zdążysz, chłopie.Jack zaciskał palec na spuście tak mocno, że gdyby tamten wykonał gwałtowny ruch, broń by natychmiast wypaliła i pocisk roztrzaskałby mu krzyż.Strokow wahał się, Strokow intensywnie myślał.Musiał rozważyć kilka możliwości.Owszem, mógł z tego wyjść albo przynajmniej spróbować.Istniały na to sposoby, a nawet ćwiczył je podczas szkolenia w akademii wywiadu, ale teraz, dwadzieścia lat później, stojąc z lufą prawdziwego pistoletu w plecach, czasy te wydały mu się bardzo odległe, poza tym czy zdążyłby odwrócić się tak szybko, żeby pocisk nie roztrzaskał mu nerki? Mało prawdopodobne.Dlatego zrobił to, co mu kazano.Ryan aż podskoczył, słysząc odgłos trzech pistoletowych wystrzałów w odległości czterech i pół metra od miejsca, gdzie stali.W chwilach takich jak ta świat przestaje się kręcić, serce i płuca funkcjonować, a wszystkie zmysły gwałtownie się wyostrzają.Odruchowo powędrował wzrokiem w tamtą stronę.Na śnieżnobiałej sutannie Ojca Świętego, na jego piersi, wykwitła czerwona plama wielkości półdolarówki.Na jego przystojnej, dobrotliwej twarzy malował się szok.Bólu pewnie jeszcze nie odczuwał, lecz już padał, już osuwał się powoli na siedzenie dżipa, obracając się w lewo i zginając wpół.Ryan z trudem zapanował nad zaciśniętym na spuście palcem i lewą ręką wyszarpnął Bułgarowi pistolet.– Stój, skurwysynu, ani kroku.Stój, nie odwracaj się, nic nie rób.Tom! – wrzasnął do mikrofonu.– Tom!– Tu Sparrow.Dopadli zamachowca.Leży na ziemi.Przygniata go z dziesięciu ludzi.Papież oberwał dwa, może nawet trzy razy!Tłum zareagował dwojako.Ludzie stojący najbliżej strzelającego rzucili się na niego jak stado kotów na pechową mysz, tak że w ciągu sekundy zniknął pod zwałem ciał, trzy, cztery metry od miejsca, gdzie stali Ryan, Sharp i Strokow.Natomiast ludzie stojący nieco dalej zaczęli się powoli cofać.– Jack, zabierzmy go stąd.– Ruszyli w kierunku bocznej uliczki.– Sharp do wszystkich.Mamy Strokowa.Opuszczamy teren oddzielnie i spotykamy się w ambasadzie.Minutę później dotarli do bentleya.Ryan usiadł obok Bułgara.Strokow odzyskał pewność siebie.– O co chodzi? Jestem pracownikiem bułgarskiej ambasady i.– Tak, tak, będziemy o tym pamiętali.Ale na razie jesteś gościem rządu brytyjskiego.Bądź grzeczny i siedź spokojnie, bo mój kolega cię zabije.– Proszę, proszę.Narzędzie niezbędne dla każdego dyplomaty.– Ryan popatrzył na jego broń.Toporny pistolet z dużym, cylindrycznym tłumikiem, wyprodukowany gdzieś na Wschodzie.Nie ulegało wątpliwości, że facet zamierzał kogoś zastrzelić.Tylko kogo? Ryan miał w głowie mętlik [ Pobierz całość w formacie PDF ]