[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie dostrzegała skulonej sylwetki Mary, jej zaczerwienionych oczu, jej wąskich dłoni splecionych na piersiach.Ptaki w ogrodzie nie uczestniczyły w ceremonii.Szpaki skakały po trawniku, wróble uciekały na widok ludzi stojących nad kanałem.Prochy nie pozostawiły żadnych śladów na wodzie.Płynęła wartkim nurtem, nie było w tym nic symbolicznego.Kanał był szeroki na siedem metrów i mieli szczęście, że w chwili ceremonii nie pojawiła się żadna łódź.Rozrzucenie tego, co zostało po George’u, zabrało nie więcej niż dziesięć sekund.Mąż Mary, Richard, trzymał urnę wysoko i energicznie wyrzucał z niej George’a.Iza zobaczyła grudkę ziemi na bucie księdza, który kropił święconą wodą trumny jej ojca i matki.Tamten obraz był ciągle bardzo wyrazisty, glina z grobu była prawie żółta, rzeczy ostateczne przypominały fizyczny wysiłek przy kopaniu rowów melioracyjnych.Pamiętała, że nie umiała sobie z tym poradzić i że jej myśli były dla niej samej niezrozumiałe, uczepione żółtej gliny, z której tu i ówdzie wyrastały korzenie traw.Teraz była niemal dwadzieścia lat starsza i zadawała sobie pytanie, czy stała się innym człowiekiem i czy wiedziała o życiu więcej niż wtedy.Ciągle bardziej od słów pociągało ją milczenie, ale jednak sięgnęła po słowa, by opisywać świat.Śmierć i życie stały blisko, George to wiedział i jego walka z alkoholizmem, jego niezdecydowanie, czy jest to eksperyment, czy choroba, w sercu Izy powodowały pęknięcie.W szczelinach wrzeciono okręcało się między „tak” i „nie” - jedna emocja nakładała się na drugą.Iza pilnowała, żeby nie dochodziło do kolizji, ale nie było to łatwe.Rodziło się rozproszenie i wewnętrzny podział duszy.Zmagała się z nim, wracając do dzieciństwa, kiedy w zimie patrzyła na okno pokryte malowanymi przez mróz, symetrycznymi liśćmi przypominającymi paproć.Skąd natura wiedziała, jakiej typologii użyć, jak styczniowy poranek odsłaniał symetrię serca prześwietloną bielą? Kiedy obraz zimowego okna znikał, wracała do prostych spraw, postukiwania łyżeczki o talerzyk, George’a pochylonego nad książką.Może dane jej było tylko tyle lub aż tyle!Wędrowała z pokoju do pokoju, nie zatrzymując się przy żadnym przedmiocie.Zerkała na biurko George’a, ale ono milczało, było zwykłym meblem, spełniło już swoją rolę i odchodziło w przeszłość.Miała wrażenie, że ona sama też odchodzi w przeszłość.Ta myśl ją wyzwalała i uspokajała.Słyszała swoje kroki, dźwięk łyżeczki, potem był spacer po ogrodzie, wdech i wydech, powrót do domu i zdziwienie, że życie jest tak linearne, od czasu do czasu przecina je śmierć i że zanim to nastąpi, dzieją się różne rzeczy, ludzie snują własną opowieść, wszystko wtedy jest możliwe - błękit nieba, skaliste góry, poszukiwanie Boga, bluźnierstwa i męstwo.Życie się rozpiera, jest zachłanne, trzeba wysiłku, by je opanować.Wszystko to było prawdziwe i nieprawdziwe, opowiadane ze ściśniętym gardłem, serce łomotało i od tego postukiwania opowieść zamieniała się w szybki marsz, w ukryty pod hełmami strach, lepki pot rozlewał się po plecach, odór żołnierskich stóp nasączał grube skarpety, a buty ciągle szły do przodu, aż dziw, że wytrzymywały ciężar wojennej strategii.Ktoś ją obmyślał, wyznaczał, mówił, że trzeba pokonywać strach, hartować ducha, i nagle duch nie wytrzymywał trudów i gasł.Umieranie stawało się sensem, najważniejszym wydarzeniem opowieści.Czy miało to jakieś znaczenie? Iza tego nie wiedziała.Piękny gobelin opowieści zjadały mole, znikał wątek.Utkana w skupieniu scena idylli rozpadała się.Pozostawały strzępki, wełniane nitki, z których robi się gałgany, wrzuca się je do ognia.Życie płonie, nie jest już zdolne do stoczenia bitwy, poddaje się niewidzialnemu nieprzyjacielowi, a wokół wszystko na tym samym miejscu - nie zmienia się rozkład pokoi, krzesło, fotel, rozłożysta paproć, jak gdyby nigdy nic obrysowują przestrzeń, wyznaczają granice możliwości.Przestrzeń zatrzaskuje się.Nie pomaga bunt.Nie pomaga szloch.Nie wiadomo, jak i dlaczego rodzi się nadzieja, że ktoś tka kolejny gobelin, kolejną opowieść o życiu.Iza chwyta się tego urojenia, zaczyna je darzyć zaufaniem, mimo że nie potrafi przewidzieć wątków fabuły.Nie chce przewidywać, ale wie, że nic nie powtarza się w nieskończoność - poza wielką przepaścią.Na razie nie chce do niej zaglądać.W domu jest zbyt dużo rzeczy.Pięć pokoi, każdy umeblowany, zwykły stołek może przetrwać pokolenia, ale Iza czuje, że przynależy bardziej do garści mąki, więc chowa się we własnym wnętrzu, może szuka bezpieczeństwa, może współczucia dla samej siebie.Ma czterdzieści sześć lat i zastanawia się, co to konkretnie oznacza, jakie prawa jej przysługują, jakie obowiązki ma względem świata.I czy świat jej potrzebuje.Potrzebował jej George, ona potrzebowała jego, współgrali z sobą, nie toczyli bitew, wsłuchiwali się w słabości swoich dusz, uczyli się współczucia, dzięki któremu przetrwali.Wrastali w siebie.Tak, to musiała być miłość.Nie było buntu ani oskarżeń.George nie obciążał Izy jej dziedzictwem polskości, a ona nie wytykała mu alkoholizmu i braku moralnej siły, nie oskarżała go o neurozę, o angielskie mieszczaństwo, o pychę.Iza wsłuchiwała się w odgłos swoich kroków, przysiadała przy stole w ogrodzie, jej wzrok zatrzymywał się na tamaryszku i mięcie.Czuła zapach trawy, ale ogród nie był już jej potrzebny.Ten zapamiętany z dzieciństwa wystarczał w zupełności.W jej wyobraźni nie było już miejsca na miętę, którą posiał George.Spojrzała na odległy horyzont ponad kanałem - grupa drzew, jak wykrzykniki w zdaniu oznajmującym, przypominała, że pejzaż, na który patrzyła, należy już do przeszłości.Ta myśl nie była kojąca, ale nie wywoływała też wstrząsu.Iza miała wrażenie, że zmienił się jej sposób patrzenia i że stało się to bez jej udziału
[ Pobierz całość w formacie PDF ]