[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zabijanie nożem było brudną robotą.A nożownikom zwykle chodziło głównie o pozbawienie kogoś życia dla osiągnięcia celów operacji.Obserwacja nie była łatwa.Dobra widoczność kończyła się centymetry od twarzy Juana, więc z trudem odgadywał, gdzie szósty żołnierz zajął pozycję, by potajemnie czuwać nad kolegami wykopującymi fragment satelity.Na godzinie dziesiątej zarośla były rzadsze, bo kilka drzew zasłaniało im słońce.Strzelec miałby tam lepsze pole widzenia.Cabrillo uznał, że facet czeka w tamtym miejscu.Postanowił go okrążyć i zajść od tyłu, a potem z Mikiem zdjąć resztę.Wyciągnął nóż, wykonał ruch w lewo i zamarł.Głosy.Tuzin lub więcej.Krzyki i śmiechy ludzi przedzierających się przez dżunglę jak stado dzików.Grupa żołnierzy i drwali wspinała się na górę.Podano im przez radio lokalizację satelity i śpieszyli na miejsce katastrofy.Cabrillo trwał w bezruchu.Jakakolwiek akcja byłaby teraz samobójstwem.Mając się na baczności przed wciąż brakującym szóstym członkiem ekipy, oparł się chęci wywołania przez radio Murphy’ego i Pułaskiego.Lepiej niech wszyscy zostaną tam, gdzie są, i czekają, aż nadarzy się okazja do działania.Argentyńczycy przez godzinę wydobywali z ziemi ogniwo zasilające o wadze ponad trzydziestu kilo; Juan obserwował ich cicho; Mike spał.Cabrillo wiedział, że gdzieś w dżungli za nimi Mark lub Jerry też nadrabia niedobór snu.Juan zdołał podsłuchać meldunek jakiegoś porucznika do stanowiska dowodzenia w dole.- Mamy to, Jefe.Nie jestem pewien.Około pół metra długości.Prostokątne.Waży ze trzydzieści kilo.Co?.Nie wiem, chyba jakaś aparatura naukowa.Nie mam pojęcia, do czego może służyć.Nie.Będzie łatwiej, jeśli zniesiemy to na zbocze, do miejsca załadunku dłużyc.Jest tam parę pikapów.Zjedziemy nimi do obozu.Do tego czasu pilot powinien znaleźć zwarcie w instalacji elektrycznej helikoptera i wrócimy do bazy w samą porę na koktajle w klubie oficerskim.Cabrillo usłyszał dość.Poznał ich plan.To dawało mu przewagę.Klepnął Mike’a w ramię.Eksratownik spadochronowy obudził się natychmiast, ale cicho.Nawet we śnie miał świadomość, że są w sytuacji bojowej.Obaj wycofali się ostrożnie, by nie poruszyć roślin nad swoimi głowami i nie zostawić śladów po sobie.Spotkali się z Jerrym i Murphym niecałe pół kilometra dalej.- Mają satelitę - powiedział Murphy.Juan przytaknął i napił się z manierki.Nie odważył się zaspokoić pragnienia od chwili, gdy natknął się na argentyńskie siły specjalne.- Niosą go do drogi, potem zwiozą samochodem do obozu i zabiorą helikopterem.- A my? - Mark uniósł gotycko wyskubaną brew.- Powstrzymamy ich.Dwie równolegle schodzące z góry grupy, żołnierze i drużyna korporacji, spotkały się na wyrównanym kawałku zbocza o powierzchni niespełna hektara, który drwale oczyścili, by zrobić miejsce dla sprzętu.Stał tam żuraw z chwytakiem do ładowania dłużyc na naczepy kłonicowe i wysoki maszt leśnej kolejki linowej do zrywki drewna.Jej liny biegły ponad trzy kilometry w dół stoku do wysięgników mechanicznych wciągarek na maszynie roboczej zakotwiczonej w obozie.Z długiej liny nośnej zwisały pętle, które siekierowi zakładali na obrobione pnie drzew.Dłużyce sunęły potem w górę zbocza, gdzie układano je na naczepach, a pętle wracały na dół po następny ładunek.Mężczyźni pracujący tu na górze przyjechali z obozu pikapami.Właśnie te samochody zamierzał wykorzystać Raul Jimenez.Juan nie wątpił, że jego czteroosobowej drużynie uda się wyprzedzić liczniejszą grupę Argentyńczyków, dopóki nie doszli do rozpadliny w zboczu pozostałej po trzęsieniu ziemi.W dżungli nie sposób było stwierdzić, jak daleko ciągnie się pęknięcie gruntu, więc nie mieli innego wyjścia, niż uznać je za przeszkodę nie do ominięcia, którą muszą pokonać.W geologicznej skali czasu wstrząs nastąpił całkiem niedawno, zaledwie dwanaście tysięcy lat temu.Upłynęło dość wieków, by erozja zmieniła brzegi szczeliny w pochyłości do przebycia, ale musieli zejść piętnaście metrów i wdrapać się po drugiej stronie na czworakach.Mamrocząc przekleństwa, wytężali siły.Wszyscy ledwo dyszeli, kiedy wydostali się z rozpadliny.Według zegarka Juana stracili piętnaście cennych minut.Pobiegli dalej z nadzieją, ale obawiali się najgorszego.Odkąd Juan przyjął to zlecenie od Langstona Overholta, wiedział, że nie zdąży ułożyć odpowiedniego planu, i teraz to go dręczyło.Musieli stawić czoło dwóm oddziałom najlepiej wyszkolonych argentyńskich żołnierzy, a mieli tylko cztery pistolety maszynowe.No i działali z zaskoczenia.Szanse na zdobycie ogniwa zasilającego bez walki były zerowe, możliwość jego odzyskania i wycofania się do Paragwaju Juan oceniał maksymalnie na dwadzieścia procent.Rozdział 6Kiedy Juan i reszta dotarli do górnego punktu załadunkowego dłużyc, żołnierze z Dziewiątej Brygady już umieścili swoją zdobycz na skrzyni pikapa i wsiadali do niego.Połowa z nich wzięła drugi taki samochód.Właściciel pojazdów wolał nie protestować.Drużyna korporacji przyczaiła się na skraju dżungli; od Argentyńczyków dzieliło ich może trzysta pięćdziesiąt metrów.Nie tak dużo, ale pistolety maszynowe, zabójcze z bliska, byłyby bezużyteczne przy tej odległości.Juan podejrzewał, że Dziewiąta Brygada uzbroiła swoich ludzi w MP-5 bardziej z powodu groźnego wyglądu tych automatów niż ze względu na ich przydatność w walce.Juan musiał podjąć decyzję i szybko analizował w myślach różne warianty.Frontalny atak to samobójstwo.Powrót do dżungli bez ogniwa zasilającego też mu się nie uśmiechał.Za daleko zaszli, by teraz ponieść porażkę, a Cabrillo niezbyt często pozwalał sobie na rozważanie takiego wyjścia jak rezygnacja.Dlatego korporacja była najlepsza na świecie w tym, co robiła.I wiele sukcesów odnosiła dzięki temu, że Juan potrafił błyskawicznie myśleć, znajdować możliwość, której nikt nie wziąłby pod uwagę.Przychodziły mu do głowy różne pomysły, ale natychmiast je odrzucał jako niewykonalne.Bez względu na to, w jakim tempie wymyślał inne rozwiązania, wciąż następował rozwój wypadków.Żołnierze z Dziewiątej Brygady powskakiwali na skrzynie pikapów, obłoki spalin wydobyły się z rur wydechowych.Obok nich buchnął dym z dwóch kominów ciągnika siodłowego z naczepą załadowaną tak świeżymi dłużycami, że żywica lśniła na korze.- Prezesie? - szepnął Mark Murphy.Nigdy nie widział, żeby Cabrillo zastanawiał się tak długo.Juan uniósł rękę, żeby powstrzymać pytania, i poczołgał się naprzód w wysokiej trawie, która wyrastała jak krawężnik między dżunglą a ubitą ziemią na placu oczyszczonym przez drwali.Dotarł do przeciwległego krańca i spojrzał w dół stoku na jednopasmową drogę wijącą się wokół góry jak wąż.Nad nią połyskiwała, pozornie cienka jak nić babiego lata, stalowa pętla.Dwa ubłocone pikapy zaczęły się oddalać, kabina ciężarówki zadrżała, gdy kierowca wrzucił bieg i ruszył za nimi.To jest to, pomyślał Juan.Nie ideał, ale lepsze to niż nic.Wypadł z ukrycia i przywołał gestem swoich ludzi.Wyłonili się z dżungli i biegiem puścili za Cabrillem niczym sprinterzy na ostatnim okrążeniu, kiedy zapomina się o zmęczeniu i organizm reaguje na chemiczne sygnały „teraz albo nigdy”.Kilkunastu drwali kręciło się wokół maszyny z wciągarkami, która miała wielkość szopy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]