[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdyby Bernard ujawnił informacje, które posiada, nie byłoby już mowy o zapobieżeniu czemukolwiek.Opinia publiczna zmusiłaby władze do przeprowadzenia procesu – a on jako pierwszy zasiadłby na ławie oskarżonych.– Zapominacie panowie o jednym – powiedział Stephens, przyglądając się uważnie agentom UNACO.– Najpierw musi wyjść z domu i dotrzeć do helikoptera.Jeśli którykolwiek z moich ludzi będzie miał szansę, zabije go.Takie dostali rozkazy.A wtedy zobaczymy, co zostanie z pana Bernarda i jego cennej dyskietki.– Jeśli wskutek działania pańskiego zespołu cokolwiek stanie się Rosie, będzie pan miał do czynienia ze mną.– Whitlock powiedział te słowa cichym, groźnym głosem.– Niech pan o tym pamięta, poruczniku.– To doskonale wytrenowani ludzie.– Stephens poczuł, że został żachnięty do defensywy.– Strzelają tylko wtedy, gdy mają stuprocentową szansę, że trafią.– W pana interesie leży, by było tak rzeczywiście.– C.W.odwrócił się i poszedł w kierunku samochodu.Graham nie widział go jeszcze takim: chłodnym, cynicznym, niebezpiecznym.Dopiero teraz zrozumiał, jak głębokie uczucie łączyło go z tą dziewczyną.Gdyby nie wiedział, że jest tylko wujem, przysiągłby, że ma do czynienia z jej ojcem.Uśmiechnął się smutno do siebie.C.W.był świetnym materiałem na ojca.Może pewnego dnia.przecież ma dopiero czterdzieści parę lat! Tak, wspaniały ojciec.Philpott zdjął z uszu słuchawki i położył je na stoliku.– Siergiej już leci – powiedział.– Powinien tu być za jakieś dziesięć minut.Whitlock spojrzał na zegarek.Za czternaście trzecia.– Jest z nim Sabrina?– Nie.Sabrina wraca samochodem.Gdyby nagle oboje wysiedli z helikoptera, Bernard mógłby pomyśleć, że to jakaś pułapka.Nie obchodzi mnie, do jakiego stopnia jest zawodowcem, tak czy inaczej musi być na granicy wyczerpania nerwowego.To całkowicie zrozumiałe, w końcu na karku wisi mu kilku doskonale wyszkolonych snajperów czekających tylko na jego najmniejszy błąd.Nie ma sensu niepokoić go jeszcze bardziej.Whitlock usiadł obok Philpotta i spojrzał na Grahama.Mike siedział na najwyższym stopniu oparty od drzwi.Popijał kawę z plastykowego kubka.Wyczuł jego spojrzenie i obrócił się.– Powinieneś od czasu do czasu spróbować kawy.Właściwie mogę ci oddać moją.C.W.uśmiechnął się na widok wyciągniętego w jego stronę kubka.– Aż taka dobra? – spytał.– Nie, cholera! – Graham wylał zawartość kubka w rosnące samochodzie krzaki.– Dlaczego gliny kojarzą się zawsze z kawą? Już na akademii powinni nauczyć ich, jak się ją parzy!Philpott uśmiechnął się słabo, podniósł słuchawkę i nakręcił telefonu.Kiedy usłyszał głos Bernarda, powiedział:– Chciał pan wiedzieć, kiedy wystartuje helikopter, prawda? Właśnie do nas leci.– Czy to huey?– Oczywiście.Gdzie ma wylądować?– Jak najbliżej domu.Pański pilot ma wyłączyć silniki oraz wszystkie światła i wynosić się.Niedługo pojawi się tu mój człowiek.Przyjedzie jasnoniebieskim datsunem.Nie wolno wam go zatrzymać.Zrozumieliście?– Oczywiście.– W głosie pułkownika brzmiała pogarda.– Kiedy zwolnisz Rosie?– Gdy tylko upewnię się, że nie oszukaliście mnie ani wy, ani CIA.Może wyda się to panu dziwne, pułkowniku, ale – podobnie jak wy – nie chciałbym, by stała się jej jakaś krzywda.To wspaniała dziewczyna.Nie zmuszajcie mnie, bym zrobił coś, czego wszyscy będziemy żałować.– Jak się dowiem, że została zwolniona?– Och, proszę się nie obawiać.Dowie się pan, i to jako pierwszy.Może pan być tego pewien.Połączenie zostało przerwane.Słysząc dźwięk silnika śmigłowca Bernard spojrzał na zegarek.Za trzy trzecia.Ładnie się postarali.Zgasił światło w przedpokoju, przeszedł do sypialni od frontu i – przyciśnięty do ściany – przez rozsunięte firanki ostrożnie wyjrzał na polankę.Nie dowierzał ciemności, w której się krył, wiedział, że w lesie rozstawiono snajperów SWAT, wyposażonych w karabiny z najnowszymi, działającymi na podczerwień celownikami.Jeśli pozwoli sobie na najdrobniejszy błąd, zastrzelą go bez chwili wahania.Najwyraźniej przekonanie to umacniało tylko jego pewność siebie.Nie załatwi go żaden glina.Nagle znad lasu nadleciał helikopter, zawisł w odległości metrów zaledwie od furtki i ostrożnie wylądował.Kolczynski wyłączył silnik, wygasił światła, odpiął pasy i wysiadł.Przez chwilę patrzył na dom, po czym szybkim krokiem ruszył w kierunku krawędzi lasu, wśród drzew czekał tam na niego Philpott.Bernard pozwolił opaść lekko uniesionej zasłonie i wyszedł z pokoju.Philpott dotrzymał słowa.Tylko gdzie, do cholery, jest Demerest?Warren Demerest dostrzegł rząd policyjnych samochodów – ich światła złowrogo migały w półmroku świtu – i delikatnie dotknął hamulców.Z deski rozdzielczej zdjął kominiarkę, naciągnął ją na głowę, po czym ruszył przed siebie.Po stu metrach drogę zagrodził mu policjant z latarką, którą oświetlił samochód.Promień światła na chwilę zatrzymał się na kominiarce.Pilot nerwowo przełknął ślinę.Być może Bernard zginął już lub został schwytany? Cholera, nawet nie wziął pod uwagę tej możliwości! Kolejny wyrok i nie będzie już mowy o warunkowym zwolnieniu.Tak powiedział mu kurator, kiedy na początku roku pilot został zwolniony z San Quentin.Policjant, poinstruowany przez Stephensa, wiedział, że nie wolno mu zatrzymać tego samochodu.Zszedł na pobocze, gestem wskazując kierowcy kierunek.Demerest wrzucił bieg i powoli pojechał przed siebie.Minął półciężarówkę, którą otaczali ubrani w czarne mundury żołnierze SWAT.W co do diabła Bernard go pakuje? Cóż, za późno już, by się wycofać.Wjechał w wąską dróżkę prowadzącą do kuchennego wejścia, dokładnie tak, jak został poinstruowany i zatrzymał się w odległości kilkudziesięciu centymetrów od drzwi.Co właściwie ma teraz zrobić? Zostać w samochodzie? Wejść do domu? Cholera, gdzie ten Bernard?!Drzwi otworzyły się lekko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]