[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Griń – sam nie wiedząc, dlaczego – obejrzał się za zbiegłymi chłopakami, ale ulica była pusta, i psy milczały jak zaklęte.Śnieg iskrzył się mrozem.Griń podniósł się najpierw na czworaki, a potem wstał całkowicie.W skroniach stukało mu coś szybko i gorąco.–Dobrze ci? W rodzinnym domu? – padło pytanie z ciemności.–Źle – odpowiedział Griń i aż się zgiął, tak go targnęło bólem w boku.–No to odejdź, skoro ci źle.Zdrowy chłop z ciebie, nie ma się co czepiać matczynej szyi.Griń przełknął ślinę pomieszaną z krwią.Wśród czumaków zasłynął niemal jako sknera.Inni robociarze połowę całego zarobku zostawiali w worku szynkarza albo pod materacem jakiejś wesołej wdówki – a Griń zaciskał zęby i oszczędzał.Po to, żeby stać się godnym Oksany.Po to, żeby matka na starość nie zaznała biedy.Nie wisiał matce u szyi od tego dnia, kiedy po raz pierwszy włożono mu portki i wyprawiono na pasanie świń.Poczucie urazy okazało się silniejsze od strachu i bólu; Griń zrobił krok ku przodowi i stanął twarzą w twarz z mrocznym przybyszem.–Nie odejdę! Sam się wynoś! Popa wezwę, niech okadzi obejście… Wygnam precz, czarcie jeden!Stojący przed nim rozchylił ciemne, niczym u psa, wargi.Przy świetle księżyca i odbijającej się od śniegu poświaty Griń zobaczył, że przybysz ma oczy wąskie i długie, od garbu nosa po same uszy.Nieznajomy stał ze skrzyżowanymi na piersi rękoma.Jedna miała cztery palce, a druga sześć.Griń umilkł, bo słowa zamarły mu w krtani.Może wszystko co widzi, to tylko majaki pobitego łba?–Odejdź – odezwał się stojący przed nim piekielnik.– Lepiej ci będzie, gdy odejdziesz… odejdź z wioski.Niech tu po tobie i ślad nie zostanie…Odwróciwszy się, wstąpił w cień i znikł.Drzwi szynku otworzyły się i prosto w śnieg wytoczył się z nich jakiś pijanica.–Ojcowie przenajświętsi! A kto ci tak kości porachował?!Griń długo stał przed drzwiami, nie mogąc się zdecydować na przestąpienie progu ojczystego domu – ale matka usłyszała, wybiegła, wzięła go pod rękę, wciągnęła do izby, posadziła na ławie i z trudem zdjęła mu buty.–Och, Griń, syneczku głuptasie! Wciąż cię ręce swędzą? Ech… zjesz coś?Jakby wbrew samemu sobie przecząco machnął głową.Jechało od niego gorzałką, jakswego czasu od ojca, kiedy ten wracając z udanego jarmarku, stawał na progu i toczył po izbie mętnymi, wytrzeszczonymi oczami.–Połóż się, Grinieczka.Śpij, synku… rano zobaczymy, co ma być… rankiem porozmawiamy.Kryła się ze spojrzeniem, choć w izbie było teraz znacznie ciemniej niż na ulicy, pod usianym gwiazdami niebem.Położyła Grinia na ławie i troskliwie okryła kożuchem; sama jeszcze się przez chwilę krzątała, a potem wspięła się na piec.Długo się tam kokosiła, wzdychała i przewracała z boku na bok.Za oknem rozdarły się głupie koguty.Jeden, drugi, trzeci… Rozpuścił dziób w stodole stary krzykacz, ten sam, którego jeszcze przed rokiem, gdy Griń wyjeżdżał, matka chciała wsadzić do garnka.No i proszę, przeżył, dziadyga…–Przecież on jest paskudny jak grzech śmiertelny – wystękał Griń rozbitymi wargami.– Jakże wy… mamo…W domu zapadła cisza.Takiej ciszy nigdy nie uświadczysz, kiedy ludzie śpią.Przed świętymi obrazami tliła się świeczka – wyglądało na to, że ikony też nie są dla niego przeszkodą czy zaporą!–Mamo! – jęknął Griń, niespodziewanie cienko i żałośnie.I umilkł.Ciężki kożuch gniótł pierś, a oddychać i bez niego było ciężko.–Mamo… ja przecież chciałem… chcę… żonę, żeby ci pomagała… Oksanę.Pieniądze już mamy, żylibyśmy… do ojca na mogiłę…Krzykacz znów się rozdarł – zwycięsko.Jakby nie był starym, łykowatym kogutem, który wkrótce przywita się u kłody z toporem – jakby był sokołem na ramieniu władcy.Niedługo miało świtać.Rio, bohater do wynajęcia.Wszystkie miasta tego świata, okręgowe i wojewódzkie ośrodki – są tylko cieniem wielkiej Stolicy.Ten kto jej nie widział, nie może w pełni pojąć prawdziwości tego twierdzenia.Wkraczający do miasta przybysze myli buty w specjalnym baseniku, a konie i wozy przeganiano przez szeroki kanał z czystym piaskiem na dnie.I nie był to głupi wymysł straży, ale prawdziwa konieczność.Ulice w Stolicy były wyłożone mozaikami – płytka w płytkę.Na peryferiach mozaikowe obrazy zachwycały scenami pracy – kowali, oraczy, garncarzy, cieślów, garbarzy i farbiarzy; bliżej ku środkowi zaczynały się sceny z życia kupiectwa, a centralnyplac, jak mówiono, był kroniką rodziny władającego księcia.Przyjezdni nie rozglądali się na boki – wszyscy jak jeden patrzyli pod nogi i idąc, często wpadali na innych; na naszych oczach jakiś krótkowzroczny jeździec omal nie spadł z siodła – tak bardzo go zainteresowała scena kąpieli dorodnej kupcowej, złożonej z wypolerowanych do blasku kawałeczków marmuru, czarnego granitu i miki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]