[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Raul zbliżył się do nich nieśmiało i poprosił o pozwolenie, by mógł usiąść i zjeść razem z nimi.Litościwie skinęły główkami.Słoma była świeża, złotawa, pachnąca.Suchy chleb rozpływał się w ustach, a ser okazał się wspaniałym smakołykiem.Pies zbliżył się i spojrzał na nowego pana smutnymi, rozumnymi oczami.Raul westchnął i dał mu kawałek.–Nietutejszy? – spytała jedna z dziewcząt, smukła i opalona.Marran kiwnął głową, żując chleb z namaszczeniem.Obok przechodziły dziesiątki nóg, jedne w ubłoconych butach, inne w dziurawych trzewikach, były też bose, spalone słońcem.Dno wozu nad głową, mimo licznych szczelin, dobrze chroniło przed upalnym, sierpniowym słońcem.Pies dojadł do ostatniego okruszka swój kawałek i ułożył się przy kole.–To twój pies? – zapytała druga z dziewcząt.Także była rumiana, lecz bardziej piegowata.Raul pokręcił głową.–Przybłąkał się.Pierwsza młódka zjadła do końca swój obwarzanek i wydobyła nie wiedzieć skąd garść smażonych orzeszków.Chrupiąc je, spytała niewyraźnie:–I co nowego?–Gdzie? – nie zrozumiał Raul.–W wielkim świecie… Jesteś przecież cudzoziemcem?–Tak – potwierdził po namyśle.–I co ostatnio widziałeś?Raul długo jak na siebie zastanawiał się nad odpowiedzią, usiłując zebrać myśli.Wreszcie, trąc nasadę nosa, wyjąkał:–Wszędzie żyją ludzie… Wszędzie to samo.Dziewczęta przestały się nim zajmować.Raul siedział nieruchomo, z wielkim trudem usiłując sobie przypomnieć chociaż jedną ze swych barwnych opowieści, którymi niegdyś czarował słuchaczy.Po drewnianym obwodzie koła pełzła powoli zielona poczwarka.Ktoś wrzucił pustą beczkę na wóz stojący nad nimi.Posypały się kurz i źdźbła słomy, dziewczyny zaklęły jednym głosem, na co odpowiedział im głęboki, dobroduszny bas.Marran zrozumiał, że czas uciekać.–Posłuchaj, cudzoziemcze – zaczepiła go znowu brunetka.– A wiesz coś może na temat odmieńca?Raul zdziwił się.–Odmieńca?Czarniawa klasnęła w dłonie.–Patrzcie państwo, wszyscy wokół o tym gadają, a ten oczy wytrzeszcza!–No, taki odmieniec wilkołak – z wyższością wyjaśniła druga, rudawa.– Nie wiadomo: człek to, czy wilk.Ludzi pożera, dziesięciu już zagryzł.W tym momencie właściciel głębokiego basu wrzucił na wóz kolejną beczkę, cięższą od poprzedniej.Czarniawa wyszła spod wozu, klnąc pod nosem.Raul skłonił się piegowatej i także wyszedł.Warujący za kołem pies poderwał się i zamerdał ogonem.–Ale się przyczepiłeś – rzekł do niego Marran.Bazar żył dalej swoim hałaśliwym, barwnym życiem.W zagrodach głośno beczały owce, chłopskie konie zanurzały pyski w workach z obrokiem, ryby błyskały śliskimi łuskami.Raul rozglądał się za kolejną pracą.Pies nie odstępował go ani na krok, dopóki tłum nie zaniósł ich w stronę kramów rzeźnickich.Wtedy zdarzyło się coś niezbyt miłego.Spomiędzy straganów wypadła sfora wielkich, dobrze wykarmionych psów.Towarzysz Raula szczeknął jękliwie i przysiadł z wrażenia na ogonie, jakby ktoś podciął mu łapy.Sfora zaniosła się na to wściekłym, ogłuszającym ujadaniem i rzuciła się do ataku na obcego.Zaczęła się dzika pogoń.Raul stał jak wryty, bezradnie spoglądając na to wszystko.Ujadanie prędko się oddaliło, potem znowu z lekka się przybliżyło, wreszcie utonęło w bazarowym rozgwarze.Marran poczuł się okropnie samotny.Słuchał głuchych uderzeń rzeźnickich toporów.–Nie stój w przejściu, gapo!Ktoś go odepchnął na bok.Uderzył o czyjeś plecy, starając się utrzymać na nogach.Tamten potknął się, ale nie przewrócił.Raul uchwycił się żerdzi najbliższego straganu.–Przepraszam – mruknął.Człowiek, którego potrącił, był wychudły, a z odzieży bardziej przypominał mieszczanina niż wieśniaka.Twarz, skryta częściowo w cieniu straganiarskiego daszka, była pociągła i śniada.Błyszczały w niej ironicznie wąskie, zielonkawe oczy.–Nic nie szkodzi – odparł cicho nieznajomy – każdemu się zdarza.Zmieszany Marran spuścił oczy.W tej chwili pojawił się sprzedawca, wołając:–Hej, nie zasłaniajcie towaru!Nieznajomy uśmiechnął się wyrozumiale i odszedł na bok.Raul poszedł za nim, sam nie wiedząc czemu.–Nietutejszy? – zapytał tamten.–Właściwie… cudzoziemiec – oświadczył Marran.Nieznajomy pokiwał głową.–Pan także nie jest stąd – zauważył Raul po chwili milczenia.–Jestem kupcem – ochoczo oznajmił rozmówca – podróżuję, pytam o ceny…Spacerowali wolnym krokiem między kramami.Słońce stało w zenicie, a handlujących na bazarze ogarniała gorączka.–Przesyt – stwierdził kupiec.– Brakuje jednak prawdziwej egzotyki, miłej sercu każdego arystokraty.Jak pan sądzi?Raul wzruszył ramionami.–Swen – przedstawił się handlowiec i podał rozmówcy wąską dłoń.Marran uścisnął ją machinalnie i dopiero po chwili uświadomił sobie, że także wypadałoby się przedstawić.–Raul.–Jestem człowiekiem Północy, Raulu – cedził powoli Swen.– Ten step jest bogaty, lecz monotonny Nie ma pan ochoty przysiąść?Przysiedli na jakichś workach w cieniu niewielkiej szopy, służącej za składzik.Wcześniej skryły się w tym samym cieniu dwie młodziutkie dziewuszki z kobiałkami, w kolorowych chustkach na głowach.–Coś mi się zdaje, że pan także jest z Północy – zasugerował tamten, z ulgą wyciągając zmęczone nogi.– Dlatego się rozumiemy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]