[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mają go skremować pod innym nazwiskiem.Harrison, czy jakoś tak.- Cały czas o tym wiedziałeś i nic mi nie powiedziałeś? - Może jestem tchórzem, ale nie idiotą.Musiałem sprawdzić, czy dam radę wyczyścić ślady włamania.Jeśli się ich pozbędziemy, jestem wolnym człowiekiem.Jak nie, muszę sam sobie dać radę.Spojrzałem na zegarek.Dochodziła dziewiętnasta.- Z tego co wiem, w nocy też kremują zwłoki.Jedźmy.- Zwariowaliście? Bandzior nie żyje od kilku dni.Pewnie się rozkłada.- Mógłby być martwy od roku, a to nie zmieniłoby jego DNA.Wydobycie tkanek od zmarłego to niełatwa sprawa.Jeśli zdobędziemy krew, pójdzie nam znacznie łatwiej.Koszmar skrzywił się.- Ja pierdzielę.- Siedź cicho - warknąłem.- Jeśli Townsend był w zamrażarce, to nie musimy się martwić.Potrzebuję minuty, a może dwóch.- powiedział Robinson.- A jeżeli nie? - Wtedy musimy liczyć, że nie minęło więcej, niż dwanaście godzin.DNA nie ulega degeneracji, ale krew krzepnie i ciężko ją pobrać.- W takim razie wiemy, na czym stoimy.Ciało było w chłodziarce do chwili, kiedy zostało odebrane z kostnicy.Jeżeli go nie skremowali, zdobędziemy dowody.Jeśli je spalili, Ralston się wywinie, tak? - To nasza ostatnia szansa, Jack.Jeśli nie będzie ciała, wykręcą się.- Nie będziemy tam wcześniej, niż za godzinę.Ruszajmy.Rozdział dwudziesty szóstyDom pogrzebowy mieścił się kilka kilometrów na wschód od centrum Atlanty.Koszmar jechał na tylnym siedzeniu, a Robinson obok mnie.Przecięliśmy I-120 i skręciliśmy w autostradę 138.Po kilku kilometrach odbiliśmy w prawo, do autostrady nr 81.W świetle srebrnego księżyca obserwowaliśmy, jak lasy otaczające Atlantę z wolna ustępują miejsca pagórkom, a później równinom.Przejechaliśmy jeszcze dwadzieścia kilometrów, kiedy dostrzegliśmy w końcu nasz cel.Spojrzałem na zegarek, było dwadzieścia minut po ósmej.Wjechałem na parking i postawiłem samochód obok czarnego mercedesa.- Zostań tutaj, Michael - powiedział.- Tom, jesteś gotowy? Robinson pokiwał głową i schował zestaw pierwszej pomocy za pazuchę.- Ruszajmy.Wysiedliśmy z samochodu i podeszliśmy do drzwi frontowych.Były zamknięte, a w oknach nie paliły się światła.Nacisnąłem guzik dzwonka.Odpowiedziała mi cisza, ale po chwili usłyszeliśmy chrobot zamka.Drzwi uchyliły się i wyjrzał zza nich człowiek o śródziemnomorskiej urodzie.- Już zamknięte - powiedział.- W czym mogę pomóc? - Przepraszamy za tak późne najście.- Tak.Cholera, oto najtrudniejsza część.- Chodzi nam o pana Harrisona - powiedziałem, mamrocząc nazwisko pod nosem.- Przywieziono go wczoraj.Utknęliśmy w Charlotte, ale przyjechaliśmy, aby zmówić kilka słów modlitwy przy zwłokach.To brat nieboszczyka - wskazałem na Robinsona.- Harrison? - Został przywieziony wczoraj.- Harriman - powiedział z wyrazem olśnienia na twarzy.- Przez chwilę wydawało mi się, że pan powiedział „Harrison".Coś niedobrego dzieje się z moim słuchem.- Tak, Harriman.- Jak już powiedziałem, zakład jest zamknięty, ale skoro jechaliście całą noc, nie odeślę was z kwitkiem.Proszę wejść.- Uchylił szerzej drzwi i wpuścił nas do środka.Weszliśmy do długiego holu udekorowanego w tanim stylu, który w zamierzeniu miał wywoływać melancholię.Dywan był wytarty, światła przygaszone, a tapeta na ścianach miała kolor wypłowiałego szkarłatu.- Bardzo mi przykro z powodu pana brata.Jestem Gene D’Anofrio.Przykro mi, ale nie powiedziano mi nic więcej.Robinson pokiwał tylko smutno głową i trzymał język za zębami.- Pan Harriman chciałby spędzić kilka chwil w samotności z bratem - powiedziałem.- Byli sobie bardzo bliscy.- Rozumiem.Ruszyliśmy korytarzem i doszliśmy do ciężkich, dwuskrzydłowych drzwi.- Obawialiśmy się, że może być za późno.- Nie, skądże - odparł D’Anofrio.- W obliczu śmierci czas traci znaczenie.Weszliśmy do pomieszczenia, za którego umeblowanie służyły proste, czerwone sofy.- Proszę tutaj chwilę poczekać - powiedział.- Zaraz wrócę.- Bardzo dziękujemy.Jest pan niezwykle uprzejmy.Kiedy zostaliśmy sami, spojrzałem na Robinsona i powiedziałem: - Chyba nie przyniesie go tutaj na rękach, co? - Nie dbam o to, może go przynieść nawet na plecach.Potrzebuję tylko dwóch minut.Zajmiesz tego łapiducha? - Jasne.Siedzieliśmy w milczeniu przez dłuższą chwilę, kiedy z głośników dobiegły nas dźwięki muzyki organowej.- Rany, on to naprawdę bierze do siebie - mruknął Robinson.- Za kilka minut będzie już po wszystkim.Kilka kropli krwi Douga i załatwimy sprawę na cacy.Zamilkliśmy.Drzwi otworzyły się i wszedł D’Anofrio.Nie niósł ciała.W rękach trzymał urnę z brązu.Postawił ją na niewielkim stoliku, smutno pokiwał głową i wycofał się po cichu.Siedzieliśmy nieruchomo, wpatrując się w naczynie, gdzie zamknięte były prochy Douga Townsenda.Bezcenne DNA, zawarte niegdyś w komórkach jego ciała, zostało spopielone.- Kurwa - powiedział Robinson.- Nie bierz tego za brak szacunku dla zmarłych, ale się wkurwiłem.Wstał, obrzucił urnę wzrokiem i wyszedł.Zostałem sam na sam z prochami mojego przyjaciela z czasów młodości.Nie zdołałem ochronić go za życia, nie potrafiłem pomścić jego śmierci.Co gorsza, nie byłem w stanie pomóc Michele, którą tak kochał.Jakby nie dość złego, otworzyłem przed nią serce, i to w sposób, którego najbardziej się obawiałem.Podszedłem do urny, położyłem na niej dłoń, i pochyliłem głowę: - Panie, Boże, w którego nie wierzę, oto dowód na to, że zło wygrywa.Na tym świecie nie ma już jasności, tylko jedno wielkie pomieszanie dobra ze złem.Ci, którzy są szlachetni umierają młodo, a niegodziwcy tryumfują
[ Pobierz całość w formacie PDF ]