[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ayla była dostatecznie blisko, żeby poczuć ciepło, gdy dmuchała na tlącą się hubkę.Dołożyła wiórów, drzazg i zanim się zorientowała, miała ogień.To było śmiesznie łatwe.Nie mogła uwierzyć jak łatwe.Musiała ponownie to sobie udowodnić.Zebrała więcej włókienek, więcej wiórów, więcej podpałki, a potem rozpaliła drugie ognisko, trzecie i czwarte.Gdy się cofnęła i objęła spojrzeniem cztery osobne ogniska rozpalone krzesiwem, to poczuła podniecenie, które było po części strachem, po części nabożną czcią, po części radością odkrywania oraz dużą dozą czystego zdumienia.Whinney przykłusowała z powrotem, przyciągnięta zapachem dymu.Ogień, którego kiedyś tak się lękała, teraz pachniał bezpieczeństwem.– Whinney! – zawołała Ayla, biegnąc do konika.Musiała komuś o tym powiedzieć, podzielić się radością z odkrycia, nawet jeżeli był to tylko koń.– Patrz! – gestykulowała.– Popatrz na te ogniska! Rozpaliłam je kamieniami, Whinney.Kamieniami! – Spomiędzy chmur wyjrzało słońce i nagle zdało się, że cała plaża błyszczy.Myliłam się sądząc, że nie ma nic szczególnego w tych kamieniach.Powinnam była wiedzieć; mój totem dał mi jeden.Popatrz na nie.Teraz, gdy już wiem, to mogę dostrzec żyjący w nich ogień.Potem się zamyśliła.Ale dlaczego ja? Dlaczego mnie to pokazano? Mój Lew Jaskiniowy dał mi kiedyś jeden z tych kamieni na znak, że Durc będzie żył.Co chce mi teraz powiedzieć?Przypomniała sobie dziwne przeczucie, jakie ogarnęło ją, gdy zgasł jej ogień, i teraz stojąc pośród czterech ognisk, zadrżała czując je ponownie.Wtem poczuła ogromną ulgę.Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, jaka była zmartwiona.ROZDZIAŁ 8– Hej! Hej! – wołał Jondalar, wymachując rękoma i biegnąc nad brzeg rzeki.Doznał uczucia otuchy.Dał już prawie za wygraną, ale dźwięk ludzkiego głosu napełnił go nową nadzieją.Nie przemknęło mu nawet przez myśl, że mogą być nieprzyjaźnie nastawieni; nic nie mogło być gorsze od całkowitej bezsilności, która go dręczyła.A poza tym oni wcale nie sprawiali wrażenia nieprzyjaznych.Człowiek, który do niego wołał, podniósł zwój liny przymocowany jednym końcem do ogromnego wodnego ptaka.Jondalar dostrzegł, że nie był on żywym stworzeniem, ale rodzajem łodzi.Mężczyzna rzucił mu linę.Jondalar wypuścił ją z dłoni i skoczył za nią, rozpryskując wodę.Kilku innych ludzi, wlokąc następną linę, wydobyło się przez burtę i poszło w bród przez sięgającą im do ud wodę.Jeden z nich, uśmiechając się na widok wyrazu twarzy Jondalara – na której było znać jednocześnie nadzieję, ulgę i zakłopotanie, gdyż Jondalar nie wiedział, co dalej począć z mokrą liną w swych dłoniach – pokazał, co należało uczynić.Tamten przyciągnął łódź bliżej, a potem przywiązał linę do drzewa i poszedł sprawdzić następną linę zaczepioną o wystający koniec złamanego konaru wielkiego drzewa, które leżało na wpół zatopione w rzece.Inny z ludzi w łodzi uwiesił się na burcie i skoczył na kłodę, aby sprawdzić jej stabilność.Powiedział kilka słów w nieznanym języku, i podobny do drabinki pomost został spuszczony na kłodę.Mężczyzna wspiął się po nim z powrotem, aby pomóc zejść na brzeg kobiecie towarzyszącej trzeciej osobie.Miało się jednak wrażenie, że jego towarzystwo było bardziej grzecznościowe niż potrzebne.Owa osoba najwyraźniej cieszyła się wielkim szacunkiem.Była opanowana i miała iście królewski sposób bycia.Zarazem jednak miała pewne nieuchwytne, nie dające się określić cechy, które nie pozwalały jednoznacznie określić jej płci.Jondalar przyglądał się jej szeroko otwartymi oczyma.Wiatr porwał pasmo długich białych włosów związanych na karku i odsłonił czysto wygoloną lub nie pokrytą zarostem twarz.Była poznaczona przez czas, ale cerę miała nadal jasną i gładką.Szczęki były mocno zarysowane, broda wysunięta; czy to była cecha charakterystyczna?Jondalar uprzytomnił sobie, że stoi w zimnej wodzie, gdy skinieniem ręki przywołano go na brzeg.Nie rozwikłał jednak zagadki, gdy przyjrzał się postaci z bliska.Miał wrażenie, że nie zauważył nic ważnego.Przystanął i spojrzał w twarz, na której gościł litościwy, pytający uśmiech.Napotkał spojrzenie oczu o nieokreślonym odcieniu szarości lub brązu.Czerwieniąc się ze zdumienia, Jondalar nagle zdał sobie sprawę z następstw, jakie mogło za sobą pociągnąć dalsze cierpliwe oczekiwanie stojącej przed nim tajemniczej postaci, i patrzył, doszukując się znaków pozwalających rozpoznać jej płeć.Jej wzrost nie był mu w tym pomocny; trochę zbyt wysoka jak na kobietę i trochę zbyt niska jak na mężczyznę.Obszerne, luźne odzienie ukrywało szczegóły budowy fizycznej; nawet sposób chodzenia zastanawiał Jondalara.Im dłużej patrzył i nie znajdował odpowiedzi na swe pytanie, tym większą czuł ulgę.Znał tego typu ludzi; urodzonych z ciałem jednej płci, ale ze skłonnościami do drugiej.Nie mieli określonej płci, ale też nie byli obojnakami.Zwykle zasilali szeregi Tych-Którzy Służyli Matce.Dzięki mocy czerpanej z żeńskich i męskich pierwiastków cieszyli się opinią mających nadzwyczajne umiejętności uzdrowicielskie.Jondalar był daleko od domu i nie znał obyczajów tych ludzi, ale nie miał już wątpliwości, że stojąca przed nim osoba była uzdrowicielem.Może był Tym-Który Służył Matce, a może nie; to nie miało znaczenia.Thonolanowi potrzebny był uzdrowiciel i uzdrowiciel przybył.Ale skąd wiedzieli, że potrzebny był uzdrowiciel? Skąd w ogóle wiedzieli, by przybyć?Jondalar dorzucił następne polano do ognia i obserwował snop iskier, który strzelił wraz z dymem w nocne niebo.Naciągnął na gołe plecy swój śpiwór i położył się na boku, wpatrując się w niegasnące iskry rozrzucone po niebie.W polu jego widzenia znalazł się jakiś kształt, przesłaniający mu widok części rozgwieżdżonego nieba
[ Pobierz całość w formacie PDF ]