[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Skąpane w bladej poświacie reflektorów mercedesa, odcinały się na tleczarnego nieba.Stara, średniowieczna wieża z blankami stała chyba za sprawą magii, gdyżmury pełne były dziur tworzących mroczne jamy.Wokół panowała martwa cisza, którą od czasu do czasu zakłócał krzyk puchaczy.- Idziemy - powiedział.Torował drogę pośród rozrzuconych kamieni i chwastów.Osty zaczepiały się o naszespodnie, spowalniając marsz.Nadeszła moja ostatnia godzina.Było jasne, że zlikwiduje mnie tutaj, w tym miejscuzagubionym w pustce, gdzie nikt nie mógł nas zobaczyć ani usłyszeć.Nie wiem, coprzerażało mnie bardziej - myśl o pewnej śmierci czy to miejsce godne horroru.Po zaledwie kilku metrach Vladi się odwrócił.- Ręce do góry!- Co?- Pan ręce do góry, bardzo proszę.Ten typ zabije mnie jak psa, ale ma czelność używać zwrotów grzecznościowych.Czułem, że krew we mnie zawrzała.Podniosłem ręce.Zbliżył się, obmacał mnie z góry na dół, od ramion aż po kolana.Dwukrotnieprzerywał i przetrząsał moje kieszenie, opróżniając je z zawartości.Zabrał mój portfel zewszystkimi dokumentami, pieniądze, książeczkę czekową oraz bilety na metro i wrzuciłwszystko do czarnej torby, którą starannie zapiął błyszczącą klamrą.Nikt nie będzie mógłzidentyfikować ciała, a skoro nie mam rodziny, nikt się o mnie nie upomni.Skończę wzbiorowym grobie.Rzucił dookoła przelotne spojrzenie, aby się upewnić, że nie ma świadków, i włożyłrękę do kieszeni.Ostatni raz rozejrzałem się dookoła, chcąc zabrać ze sobą obraz świata, ale miejscebyło tak mroczne, że wolałem zamknąć oczy.Wysilałem się, żeby zapomnieć o nadchodzącejśmierci, i starałem się skupić na sobie.Słuchałem swojego oddechu, czułem bicie serca,mięśnie, próbowałem wyobrazić sobie moje ciało, mieć świadomość istnienia.Chciałem byćpo raz ostatni, po prostu być.Czuć życie.- Proszę brać to.Otworzyłem oczy.Coś mi podawał.Chyba nie poprosi, żebym sam ze sobą skończył.- Proszę!Przysunąłem się, nie mogąc dostrzec w mroku małego przedmiotu, który trzymał.Moneta.Jedno euro.- Co.co.mam z tym zrobić?W tym momencie dziwny odgłos sprawił, że aż podskoczyłem.Wśród okropnegotrzepotu skrzydeł z zagłębienia w murze wyleciało stado nietoperzy.Vladi mówił niewzruszony:- Proszę brać.Ma pan prawo do tego.To wszystko.- Ale.ja.nie rozumiem.- Pan Dubreuil mówi pan się nauczyć radzić sobie sam.Sam.Jedno euro to wszystko.Pan Dubreuil czeka pan dziś wieczorem o siódmej kolacja u niego.Pan jest na czas.PanDubreuil nie cierpi późno obiad.Jego misja była skończona, odwrócił się.Ogromny ciężar spadł mi z ramion.Czułem się.pusty.Nogi mi się trzęsły.Niemogłem w to uwierzyć.Rzuciłbym mu się na szyję, gdybym miał na to siłę.- Proszę zaczekać!Nawet się nie odwrócił.Wsiadł do samochodu i odjechał, zostawiając za sobą tumankurzu, który wydawał się płonąć w smudze tylnych świateł.Czarny mercedes się oddalał, a zpowodu wybojów na drodze rzucało nim na wszystkie strony.Zniknął i znowu zapadła cisza,ciężka jak sztaba ołowiu.Wokół panowała całkowita ciemność.Odwróciłem się w stronęzamku i zadrżałem.W słabym świetle księżyca ruiny były jeszcze bardziej przerażające.Jedynie odległe gwiazdy migoczące na sklepieniu niebieskim dodawały mi trochę otuchy.Tomiejsce budziło głęboki niepokój i nie chodziło tylko o naturalny strach, jaki możnaodczuwać w nocy na pustkowiu.Miałem niewyjaśnione, ale nieodparte uczucie, że te ruiny sąobciążone wielkimi emocjami, przeżytymi dawno temu cierpieniami.Działy się tuprawdopodobnie okropne rzeczy, a w tych murach zachowały się po nich niewidzialne ślady.Mógłbym przysiąc, że tak było.Schodziłem ze zbocza w pośpiechu, chcąc czym prędzej opuścić to mrożące krew wżyłach miejsce.Kilka razy o mało nie skręciłem sobie kostki na nierównościach.Bez tchudotarłem do pierwszych domostw z szarego kamienia, o dachach pokrytych zabawnymiokrągłymi dachówkami.Zwolniłem, uspokajając się powoli.Zacząłem odczuwać głód.Przede wszystkim nie wolno mi było myśleć o jedzeniu.Poprzedniego wieczoru nic nie zjadłem, gdyż nie zdążyłem wrócić do domu.Teraz gorzkożałowałem, że nie posiliłem się wcześniej.Szedłem dalej, aż dotarłem do starego, uśpionego miasteczka, przytulonego dowzgórza.Musiałem poczekać do wschodu słońca.Usiadłem na kamiennej ławcenadwerężonej przez czas i oddychałem głęboko, opierając dłonie na chropowatejpowierzchni.Wyobrażałem sobie mieszkańców za kamiennymi murami domów, śpiącychspokojnie w łóżkach nakrytych prześcieradłami pachnącymi słońcem, które je wysuszyło.Byłem szczęśliwy, że żyję, że wróciłem do wspólnoty ludzkiej.Dzień w końcu wstał, poczułem dyskretne zapachy przyrody o poranku.Przed moimioczami pojawiał się powoli czarujący, zapierający dech w piersiach widok.Miasteczko byłozawieszone na stromym zboczu góry, porośniętym drzewami i poprzecinanym tarasamiupraw.Przede mną rozciągała się rozległa dolina.Dokładnie na wprost, o kilkaset metrówdalej, wznosiła się inna góra, konkurująca wysokością z tą, na której byłem.Na jej stokuwznosiło się podobnie wyglądające z daleka miasteczko, zbudowane z szarego kamienia.Wszędzie, na zboczach i w dolinie, rosły krzewy i drzewa, w większości iglaste, tworzącepołacie zieleni zabarwionej błękitem.Wschodzące słońce opromieniało ten piękny krajobraz, budząc zapach sosen, którychgałęzie tworzyły nade mną baldachim.Postanowiłem zwiedzić miasteczko.Musiałem jak najszybciej zebrać informacje,których potrzebowałem, żeby zorganizować powrót do domu.Ruszyłem jedyną drogą,biegnącą po zboczu.Natychmiast uległem urokowi tej pięknej osady z charakterystycznymidomami.Panujący tu spokój zdawał się przywracać mi siły po pełnych stresów latachspędzonych w Paryżu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]