[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ponieważ zdarzyło mi się niejeden raz na światach pogranicza jeść prawdziwe mięso, to tutaj było jedynie ciekawostką, natomiast dla moich trzech pań wszystko to stanowiło okropne przeżycie.Szlachtowanie zwierzęcia nie jest miłym widokiem, a żadna z tej trójki nie widziała niczego takiego wcześniej, a nawet nie była sobie tego w stanie wyobrazić.Musiałem się sporo natrudzić, by powstrzymać je przed okazywaniem obrzydzenia.–Musicie być dzielne – powiedziałem.– Tak jak podczas ucieczki.Jeśli już zaoferują wam mięso, weźcie je i zjedzcie.Nie musi wam smakować i może nawet wydawać się wam obrzydliwe, ale nie zapominajcie, że oni są nam potrzebni.–Nie wiem, dlaczego ktokolwiek miałby być nam potrzebny – zaprotestowała Ching.– Radziliśmy sobie całkiem nieźle i byliśmy zupełnie szczęśliwi.–Yetty też są szczęśliwe, dopóki ich ktoś nie schwyta i nie zabije – odparłem.– A my jesteśmy czymś więcej niż tylko zwierzętami.Jesteśmy istotami ludzkimi… A ludzie muszą się rozwijać i uczyć.Dlatego właśnie oni są nam potrzebni.I rzeczywiście zaproponowano nam udział w zdobyczy, po tym jak cała reszta wybrała już dla siebie najlepsze kawałki.Wyraziłem uznanie dla ich umiejętności myśliwskich.Sprawiło im to wielką przyjemność.Sądzę, że wiedzieli, iż moim miastowym towarzyszkom polowanie i zabijanie zwierząt sprawiało przykrość, dlatego też z dużą uciechą obserwowali wysiłki moich kobiet związane z konsumpcją tego mięsa.Angi, której mottem wydawało się: – „Spróbuję wszystkiego choć raz” – była w stanie zjeść najwięcej; Bura zjadła tak mało, jak to tylko było możliwe w tych warunkach, a i tak robiła wrażenie niezbyt szczęśliwej; Ching zmusiła się do przełknięcia jednego kęsa, nie potrafiła jednak ukryć swego obrzydzenia i odmówiła dalszych prób.Nie nalegałem, uważałem bowiem, że zwymiotowanie w tej sytuacji nie byłoby w najlepszym guście.Poczułem ulgę, kiedy zauważyłem, że nasi gospodarze przyjmowali to wszystko z dużą tolerancją i zacząłem podejrzewać, iż przynajmniej niektórzy spośród nich nie są ani tak naiwni, ani tak prostaccy, jak udawali.Na zakończenie posiłku odbyli jakąś ceremonię, która zrobiła na mnie wrażenie religijnej.Martwa vetta nie nadawała się do przechowywania; tylko jej skórę można było zachować.Należało jedynie oczyścić ją dokładnie i „zakonserwować” w gorącym źródle.Kiedy nosiciel ginął, również „wardenki” zaczynały ginąć, a rozkład następował bardzo szybko.To samo dotyczyło owoców i jagód, chociaż liści i drewna już nie.Wyglądało to tak, jak gdyby „wardenki” zdecydowane były utrzymać to dziewicze pustkowie czystym i praktycznie aseptycznym, a jednocześnie zachować to wszystko, co dla człowieka może być użyteczne.Ceremonia, o której wspomniałem, była interesująca i – jak to bywa z podobnymi rytuałami – całkowicie dla mnie niezrozumiała.Zawierała modlitwy i śpiewy nad szczątkami zwierzęcia, po których przywódczyni wrzucała to, czego nie można było zachować, do jeziorka w sposób przypominający składanie ofiary.Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej na temat ich rytuałów i wierzeń, chociażby po to, by nie nadepnąć im na jakiś wrażliwy odcisk, ale nie ośmieliłem się zadawać żadnych pytań.Zostawiłem sobie te pytania na odpowiedniejszy moment.Po następnych dwóch dniach podróży na północny zachód dotarliśmy do obozu.Po drodze przecięliśmy naszą starą linię kolejową; jej widok mógł zapewne wywołać u Bury ukłucie tęsknoty, a w przypadku Ching było tak niewątpliwie.Obóz był czymś znacznie więcej niż tylko obozem.Przytulony do gór, niewidoczny praktycznie z terenu płaskiego, był w każdym sensie tego słowa małym miastem.Wielki krąg kamieni, niektóre ułożone ręką ludzką, inne przez samą przyrodę, zamykający teren o średnicy kilometra wewnątrz „murów”, chronił obóz przed intruzami i wiatrem, chociaż pozbawione zadaszenia wnętrze otwarte było na wszelkie żywioły.W centrum wykuto bezpośrednio w skale mały amfiteatr, w którym widoczny był, o czym informowało mnie moje doświadczenie – jakiś ołtarz.Ołtarz ów i miejsce na ognisko dominowały, ale znajdowało się tam również wiele niewielkich, stożkowatych namiotów wykonanych ze skóry i wzmocnionych drewnianą konstrukcją.Większość mieszkańców jednakże nie przebywała tam na dole, na tym wspólnym terenie, lecz powyżej niego, dosłownie we wnętrzu sterczącej z tyłu pionowej skały, w czymś, co wyglądało mi na jaskinię.Widoczne one były na całej powierzchni tej skały, wyżej i niżej, i nie prowadziły do nich żadne drabiny, a jedynie, wytarte już obecnie, wykute bezpośrednio w skale wgłębienia na dłonie i stopy.Wykorzystując je, członkowie plemienia biegali zwinnie w górę i w dół, jak gdyby się już urodzili z tą umiejętnością.U podstawy skały na poziomie gruntu znajdowała się tylko jedna jaskinia, większa od innych.Strumienie wody ze stopionego śniegu, tworzące dwa bliźniacze wodospady, spływały wykutymi przez ludzi kanałami do usytuowanych po obydwu stronach obozu zbiorników.Stamtąd kierowano wodę albo do użytku wewnętrznego, albo pozwalano jej się przelewać i wypływać na zewnątrz otworami w murze ochronnym.Wszystko to wywarło szczególnie duże wrażenie na Angi.–To niesamowite przedsięwzięcie inżynierskie, i to dokonane jedynie za pomocą siły rąk.–A należy pamiętać, że nie mamy tu do czynienia z jakimś dłuższym okresem czasu – zauważyłem.– Te dwie części Meduzy zostały oddzielone od siebie jakieś czterdzieści do pięćdziesięciu lat temu.Możliwe, że żyją jeszcze pionierzy z tamtych czasów.Najbardziej niepokoiła mnie jednak ta przepaść pomiędzy nieuniknioną zaradnością i pomysłowością pionierów, a prymitywnym, opartym na religii, stylem życia.Kazano nam czekać w pobliżu amfiteatru; staliśmy więc i rozglądaliśmy się dookoła.–Jak sądzisz, ilu tu może być mieszkańców? – spytałem naszą panią inżynier.Zastanowiła się.–Trudno powiedzieć.Zależy, jak głębokie są te jaskinie i jak duże są tam komory, chociaż nie sądzę, by mogły być zbyt duże.To jest bowiem skała metamorficzna, a nie osadowa.–Spróbuj zgadnąć.–Stu.Może stu pięćdziesięciu.Skinąłem głową.–To by się zgadzało z moimi przypuszczeniami.–To tak niewiele jak na miasto – wtrąciła Ching.–O, nie – odparłem.– To nawet za dużo.Jak bowiem można nakarmić sto pięćdziesiąt osób, jeśli nie można przechowywać żywności? Gdyby te namioty znajdowały się tam, na równinie, w pobliżu vettów, albo gdzieś w lesie, to mógłbym to sobie wyobrazić.Taka niewielka populacja mogłaby się tam utrzymać.My jednak znajdujemy się o półtora dnia drogi od najbliższych pastwisk czy lasów.Jest w tym wszystkim coś podejrzanego.Różni ludzie, zresztą prawie same kobiety ubrane w plemienne spódniczki, kręcili się tu i tam, w górę i w dół, obrzucając nas przy tym pełnymi ciekawości spojrzeniami, ale w sumie zostawiono nas samym sobie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]