[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z tego, co wiedział, żaden wróg, który go zobaczył, nie dożył okazji, by się tym pochwalić.Nosił wówczas inne nazwisko, ale tylko dlatego, że po odejściu z marynarki popełnił błąd - naprawdę uważał to za błąd, lecz tylko w technicznym sensie - wykorzystując swoje kwalifikacje jako niezależny agent.I wiodło mu się całkiem nieźle, dopóki nie zidentyfikowała go policja.Z tej przygody wyniósł taką nauczkę, że choć nikt nie dociekał zbytnio, co dzieje się na polu bitwy, to poza nim wykazywano nadgorliwość, co wymagało od niego znacznie większej rozwagi w działaniu.Głupim błędem w przeszłości i tym, że dał się niemal zdekonspirować lokalnej policji, zwrócił na siebie uwagę CIA, której potrzebni byli niekiedy ludzie z jego rzadkimi umiejętnościami.Ocierało się to o ponury żart: Jeśli trzeba zabić, najlepiej nająć kogoś, kto żyje z zabijania.Przynajmniej wtedy go to śmieszyło, prawie dwadzieścia lat temu.Inni podejmowali decyzje, kogo należy zabić.Ci inni to odpowiednio dobrani przedstawiciele narodu amerykańskiego, którym w taki czy inny sposób służył przez większość swego dorosłego życia.Prawem, jak chcąc nie chcąc, stwierdził raz na zawsze, było to, że prawa nie ma.Jeżeli prezydent powiedział ”zabić”, wówczas Clark stawał się jedynie instrumentem odpowiednio określonej polityki rządu, zwłaszcza od kiedy wybrana grupa kongresmenów musiała zgadzać się z pionem wykonawczym.Normy, które od czasu do czasu zakazywały tego rodzaju działań, wychodziły w formie rozkazów wykonawczych z kancelarii prezydenta, do których sam prezydent, wedle własnego uznania, mógł nie stosować się lub, ściślej mówiąc, nagiąć ich interpretację stosownie do okoliczności.Clark oczywiście dostawał bardzo niewiele tego typu zadań.Agencja wykorzystywała głównie inne z jego umiejętności - na przykład zdolność pojawiania się i znikania niepostrzeżenie z różnych miejsc, w czym nie miał sobie równych.Lecz zatrudniono go przede wszystkim do zabijania, a dla Clarka, ochrzczonego jako John Terrence Kelly w parafii Świętego Ignacego w Indianapolis, zabijanie należało po prostu do działań wojennych, usankcjonowanych przez jego kraj oraz religię, do której podchodził z umiarkowaną powagą.Wszak interwencja w Wietnamie nigdy nie otrzymała prawnej sankcji wypowiedzianej wojny, toteż jeśli zabijanie wrogów jego kraju było wówczas w porządku, to niby dlaczego miałoby teraz być inaczej? Występując już pod nowym nazwiskiem, John T.Clark, uważał, że morderstwo to zabijanie ludzi bez usprawiedliwionego powodu.Prawo zostawił prawnikom, świadom, że jego własna definicja usprawiedliwionego powodu jest o wiele praktyczniejsza i o wiele bardziej skuteczna.Teraz interesował go wyłącznie następny cel.Przez dwa dni mógł jeszcze korzystać z usług Intrudera, a chciał zorganizować w miarę możności jeszcze jedno niewykrywalne bombardowanie.Clarka zakwaterowano w domku opodal Bogoty, kryjówce założonej w zeszłej dekadzie przez CIA.Dom należał oficjalnie do firmy handlowej i przeważnie wynajmowano go przyjeżdżającym w interesach Amerykanom.Nie wyróżniał się niczym szczególnym.Telefon był całkiem zwyczajny, dopóki Clark nie podłączył doń podręcznej szyfrarki - nader prostego urządzenia, które nie zdałoby się psu na budę w Europie Wschodniej, ale wystarczało w zupełności w tutejszych warunkach stosunkowo niskiego zagrożenia podsłuchowego.Miał również antenę satelitarną, działającą przyzwoicie przez nierzucającą się w oczy dziurę w dachu i też podłączoną do aparatu szyfrującego, który przypominał turystyczny magnetofon kasetowy.Co dalej? - zadał sobie pytanie.Wybuch u Untiverosa zorganizowano tak precyzyjnie, żeby stwarzał pozory samochodu-pułapki.A może by powtórzyć ten numer z prawdziwym samochodem-pułapką? Trudność polegała na takim ustawieniu wybuchu, żeby śmiertelnie przerazić namierzone cele i przegonić je na lepsze pole rażenia.Aby się to udało, próba musiałaby sprawiać wrażenie poważnego zamachu, ale nie na tyle poważnego, by ucierpieli niewinni ludzie.W tym cały problem z samochodami-pułapkami.Detonacja o słabej mocy? - pomyślał.Niezły pomysł.Wybuch świadczyłby o poważnej próbie, która się nie powiodła.Za trudna sprawa, doszedł zaraz do wniosku.Najprościej byłoby sprzątnąć kogoś z karabinu, tylko że trudniej naprowadzić sobie cel na muszkę.Już samo znalezienie stanowiska z pożądaną linią strzału byłoby trudne i niebezpieczne.Baronowie kartelu kazali obserwować wszystkie okna z widokiem na ich rezydencje.Gdyby jedno z takich mieszkań wynajął Amerykanin, a wkrótce potem z okna padł strzał - o tajności operacji raczej nie byłoby już mowy.Chodziło przecież przede wszystkim o to, żeby nie wiedzieli do końca, co się właściwie dzieje.Pomysł operacyjny Clarka był doskonale prosty.Tak doskonały i tak prosty, że nie wpadł do głowy rzekomym ekspertom od czarnych operacji w Langley.Rzecz polegała na tym, żeby zabić tylu ludzi z jego listy, by wzmóc paranoję w całym namierzonym towarzystwie.Zlikwidowanie wszystkich, choć ze wszech miar pożądane, nie wchodziło w rachubę z praktycznych względów.Chodziło mu o to, żeby zabić dostatecznie wielu i zrobić to tak, by skutecznie uruchomić reakcję łańcuchową w samym kartelu.W skład kartelu wchodziło wielu całkowicie pozbawionych skrupułów ludzi, których inteligencję najlepiej porównać można do przebiegłości doświadczonego wroga na polu bitwy.Jak dobrzy żołnierze liczyli się z każdym potencjalnym niebezpieczeństwem, lecz w przeciwieństwie do żołnierzy, niebezpieczeństwo węszyli nie tylko na zewnątrz, ale i wewnątrz swojej grupy.Mimo powodzenia ich wspólnego przedsięwzięcia, nadal rywalizowali ze sobą.Mimo wielkich pieniędzy i potężnej władzy, nie byli i nigdy nie będą syci.Dla takich jak oni nigdy nie będzie za dużo jednego ani drugiego, ale zwłaszcza władzy.Clarkowi i innym wydawało się, że jako ostateczny cel wyznaczyli sobie przejęcie pełnej politycznej kontroli nad swoim państwem, a przecież państwami nie rządzą komitety, przynajmniej nie tak liczne.Clarkowi zależało na wzbudzeniu w śród kacyków kartelu podejrzenia, że w ich szeregach szykuje się zamach na władzę, a na ten sygnał zaczną się radośnie wyrzynać wzorem wojen mafijnych w latach trzydziestych.Może, przyznał w duchu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]